Miarowe, pojedyncze muśnięcia struny, słyszana już gdzieś melodyka, znajomy ton wokalu, choć w tej wersji z nierozedrganym systemem nerwowym. Pierwsze dźwięki Even, które wyzierają z wnętrza spalonej dziury przyjmujemy z należną im lekkością, by z gruntu nie popaść w gatunkową deflorację. Ze spokojnym sumieniem zaciągamy się papierosem (w wersji dla palących) i z popiołu wypalamy drugi otwór. Powodem jest Oran. Słuchając numeru drugiego najpierw trafiamy na głębokie pokłady jazzowych inspiracji, które, w połowie utworu, zostają uszlachetnione rozpędzającą się sekcją dętą. Ta zaś, nie wiedzieć czemu, nie dobiega w swym pędzie do końca. Pożądana w tym miejscu eksplozja bardzo ładnie komponowałaby się ze świetnym This Is A Pipe. To w tym miejscu płyty 3moonboys spotykają się najlepsze, zebrane pomysły muzyków (w duchu wspomnianych na wstępie), i choć wszystko ma wciąż ten jazzowy nerw basu, wszystko wydaje się mieć swoją przestrzeń, która (świadomie) nieszczelnie zostaje przez 3moonboys wypełniana.
Na
16 dzieje się niemało, i szkoda, że tak jednoznacznie pozytywną ocenę można wystawić tylko pierwszej jej części.
Oto jeszcze rewelacyjny
Fernand Leger zdecydowanie wybija się łamaną aranżacją ponad wcześniejsze numery i
Perdita Loosts 25th Lover, które z powodzeniem mogłoby uprzyjemnić np. płytę The Good The Bad and The Queen. A dalej? Wrażenie, że ktoś rozpoczął demontaż dobrze dotąd zorganizowanej kompozycji krążka. Dlaczego? Nie wiem. Dość, że od połowy albumu czeka nas niezaplanowana przeprowadzka, a rozpoczyna ją niezłe, acz nieuporządkowane
Into Silence. Rubikon przekraczamy już wraz z
Victor Brauner i aż do najsłabszego na płycie
A Room In Collioure (z wyłączeniem nawet frapujących wycinków z
Kafki i Miro) musimy wyplątywać się z utkanych wcześniej, nawet jeśli nie zawsze odkrywczych, muzycznych pejzaży. Jednak zanim to…
Nie zaznaczyłem, że 16 to album dwupłytowy, i że po drugi krążek udajemy się prosto na oficjalną stronę zespołu (do ściągnięcia w wysokiej jakości, zgrania na krążek i zapakowania jak się należy w przygotowany kartonik). 3moonboys uzupełniają album pięcioutworową EP-ką, którą zaczynają od szybkiego Pinky. I znów jest inaczej; brzmienie zespołu zbliża się do granicy alternatywnego, rockowego grania (nowofalowa gitara) i tym razem taka odmiana ożywia album. To jednocześnie dobry wstęp do dalszego zagubienia w pomysłach na urozmaicenie. Znajdujemy wprawdzie moment na zaciągnięcie się dymem (It’s My Day At Last II), jednak wprowadzone scretche Grzanko Muzykanta, pasujące tu jak pięść do oka, tną powietrze, które za chwilę wypełniają drgania …akordeonu. Czuje się, jakby płycie brakowało instrukcji obsługi. Za głosem Martuchy Rogalskiej wracamy do znanej już nu-jazzowej dynamiki i w tym momencie stoimy już chyba w najszerszym rozkroku. Pytanie tylko: w jakim celu? Nawet po rozjaśniającym nieco EP-kę „491” spodziewać można się więcej, a ostatni, Imagination In Freedom, stanowi już tylko jego proste rozwinięcie.
Jaka więc jest płyta 16? Przyznam, że w zaserwowanym mariażu gatunków i całej poetyce utworów 3moonboys brakuje spójnej wizji prowadzenia krążka wraz ze słuchaczem. Nie pomaga, a być może nawet zbytecznie ciąży jej liczba gości (na okładce wyliczono całą dziesiątkę), z których, i ja w to wierzę, każdy przemycił na płytę coś swojego. Muzyka snuje się czasem za mało odważnie, a taki pejzaż aż prosi się o chwilowe, nieskrepowane oderwanie myśli. Po wysłuchaniu całego krążka, trochę nierównego, z paczką zagubionych pomysłów, warto zaczekać na ciąg dalszy. Bez zbytecznego zaciągania.
Warto dodać, że płyta została wydana własnym nakładem sił i nagrana w studiach ElectricEye i Mózg.
16
3moonboys
2009