Niezamierzenie, bo podczas prób, według relacji zespołu, kompletnie nie orientował się ani we współczesnej rzeczywistości społeczno-politycznej w Polsce, ani w tym, co się dzieje w teatrze. I mimo obciachowości całego spektaklu stał się on niczym innym, jak właśnie rodzajem opryszczki na teoretycznie wygładzonym, prawilnym ciele teatru. A wydawałoby się, że motyw konfliktu  ukraińsko-rosyjskiego, bezpośrednie odwołania do Putina, wątek katastrofy lotniczej, a przy tym wszystkim szekspirowski i dantejski sznyt, jakie wybrzmiewają w tekście Mariusa Ivaškevičiusa, mogłyby być dokładnie tym, czego oczekują funkcjonariusze obecnego porządku.

W pewnym momencie Radosław Krzyżowski jako tytułowy Masara mówi do jednej z kobiet ze swojej świty, żeby myła ręce po tym, jak dotyka ust z wykwitami opryszczki. Żeby nie przenieść choroby do "pizdy". To jeden z lżejszych momentów spektaklu, który w całości zbudowany jest z wrzasków, bluzgów i perwersyjnych zagrań. Kurwy, chuje, pizdy, suki są stale obecne. Jest też trochę gwałtów, zmuszanie do kazirodztwa, tortury, kilka okaleczonych trupów i sporo krwi. Pojawia się motyw ukrzyżowania i seksu, więc tylko czekać na odpowiednią reakcję. Wiemy przecież, jak to z ukrzyżowaniami czy papieżami w polskim teatrze bywa. Nie żebym miała coś przeciwko umiejętnie dawkowanej perwersji. Bywa ona szalenie atrakcyjna.
Tyle że u Mojsiejewa staje się momentami perwersją dla czystej perwersji, nie wnosząc nic poza przegiętą formą. W związku z tym, zamiast wytrącać ze schematów myślowych, wzbudza raczej politowanie. 

W każdym razie tekst wypowiadany przez Krzyżowskiego, będącego w szalenie przecież trudnych warunkach w Masarze aktorem najwyższych lotów, można potraktować jako przestrogę dla nowego dyrektora teatru. Nie wiadomo, czy Marek Mikos zdaje sobie do końca sprawę z tego szalejącego wirusa, który został Staremu zafundowany przez Mojsiejewa. Bo przecież miała być taka piękna narodowa scena, taki zwrot ku dobrej zmianie, takie nowe otwarcie i całkiem inna narracja. A okazuje się, że spektakl ukraińskiego reżysera (który zresztą zgarnął horrendalne jak na polskie standardy wynagrodzenie w wysokości 30 tys. euro) jest karuzelą − bynajmniej nie śmiechu − ciężką do zatrzymania. Mojsiejew, ze swoją momentami bełkotliwą wizją, pokazał, jak łatwo zaburzyć działania narzędzia legitymizacji narzuconego porządku.

Spektakl zaczyna się, chciałoby się powiedzieć, hitchcockowskim trzęsieniem ziemi, a potem napięcie tylko rośnie. Owszem, zaczyna się katastrofą lotniczą i przebiciem scenografii przez wlatujący na scenę fotel z manekinem (jest to widok bardzo smutny). Potem napięcie trochę siada, kiedy aktorzy rysują tło zestrzelenia samolotu malezyjskich linii lotniczych przez ukraińskich separatystów z 2014 roku. Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, podskakuje adrenalina. W tym miejscu mogłabym zrobić spoiler, jednak zrobił to już sam teatr, który na swojej stronie internetowej, wymieniając obsadę w Masarze, podpisał Krzyżowskiego jako „zwolnionego z zespołu aktora w sali”. Niemniej „przerwanie” spektaklu było na tyle autentyczne, że część widowni zaczęła wchodzić z aktorem w dyskusję, każąc mu na przykład opuścić salę. Monolog Krzyżowskiego, będący też najlepszym momentem Masary, wybrzmiewa szalenie aktualnie i naturalnie. Natomiast nie można już tego powiedzieć o również wypowiadanej z widowni kwestii Pauliny Puślednik („aktorka w sali” – czytamy na stronie Starego), będącej bardzo prostym i miałkim chwytem propagandowym. Słuchając o potworze z Mordoru, honorze czy świetle, któremu nie można pozwolić zgasnąć, albo patrząc na sytuację Jałtańską, czyli rozłożoną na scenie wielką mapę i podział świata według karcianej rozgrywki, można poczuć, że robi się słabo.

Takiego dosłownego młotkowania jest więcej. To choćby estetyka telewizyjna albo odwołania do mediów społecznościowych, karmiących się „widokiem cudzego cierpienia”. Przy tego rodzaju wyborze nie mogło zabraknąć oczywiście na scenie wideo i zapośredniczeń scenicznego obrazu przez kamery czy tablety. Tyle że wykorzystane w Masarze narzędzia przypominają jakiś wczesny najntis. Zresztą ze scenografią czy kostiumami nie jest lepiej. Ta pierwsza to czerwony stół i ogromna ściana − niby żelazna kurtyna − z dziwnym podświetlanym wzorem przypominającym geometryczne zadania w testach na inteligencję. Z kolei kostiumy są pomieszaniem wojskowych uniformów, garsonek pań z urzędu czy dziwnych inspiracji jakby z Kill Billa. Nie zabrakło też efektów wyciągniętych rodem z Tarantina. Na przykład w pewnym momencie Paulina Puślednik podpina się do lin i z wrzaskiem znika w czeluściach sufitu. Wypada tylko podziwiać aktorów za zachowanie na scenie powagi.

Masara w drodze przez katastrofy, konflikty, wojny czy wreszcie − jak chciał autor tekstu − Piekło, pozostawia widzów z dość oczywistą konkluzją. Miało być pięknie, mieliśmy marzenia, a wyszedł koszmar, usłyszymy na koniec. A do tego zobaczymy na telebimie napis „Masara”, gdyby ktoś miał wątpliwości. Ciężko oprzeć się wrażeniu, że intencją Mojsiejewa było zrobienie Masary dla samej Masary. A to, że wywołuje ona całą nadbudowę znaczeń, to już inna sprawa. Kontekst nadają tutaj teatr, widzowie oraz aktorzy. I jaki nie byłby to spektakl − ci ostatni stanowią zespół. To w końcu nie oni będą musieli umyć ręce.

Fot. Magda Hueckel