Kiedy Bryan Singer, twórca serii o X-Menie, „Walkirii” oraz „Podejrzanych" podjął decyzję o realizacji filmu o zespole Queen, mogło się zdawać, że sukces projektu będzie gwarantowany. Kino biograficzne ma to jednak do siebie, że związane są z nim ogromne oczekiwania publiczności. Zrobić film rzetelny i do tego interesujący – niemal graniczy z cudem, tym bardziej, jeśli fabuła dotyczy ponad dwudziestu intensywnych lat istnienia najsłynniejszego zespołu w historii rocka.
Wszyscy wielbiciele Queen mogą poczuć się odrobinę zdezorientowani swobodnym podejściem twórców do faktów – sprowadzonych w filmie do formy zgrabnej anegdoty, a nawet kliszy. Kolejne punkty w fabule zostają odhaczone tylko po to, by bez większych trudów zaprowadzić bohaterów na szczyt sławy. Widzowie poznają młodego Freddiego (Rami Malek), przerzucającego bagaże na lotnisku, który w wolnych chwilach siorbie piwo w muzycznych knajpach. Przypadek sprawia, że poznaje tam Briana Maya, Rogera Taylora oraz Johna Deacona i niemalże natychmiast ujawnia przed nimi (i światem) swój nieziemski talent. Zespół jedzie na trasę koncertową do USA, po drodze dochodzi do paru nieporozumień, a historia zmierza do finału na słynnym koncercie Live AID.
Biografia Freddiego mogłaby dostarczyć co najmniej kilku solidnych tematów na dużo bardziej dramatyczny scenariusz. Głównym zarzutem wobec filmu „Bohemian Rhapsody” może okazać się jego przeciętność. Historia ani na chwilę nie zatrzymuje się nad tak poważnymi wątkami jak homoseksualizm czy choroba wokalisty, nie wspominając już o kwestii problemów z narkotykami, które przemykają w tle niczym nieistotny, biały dodatek do kapryśnej natury artysty, a nie jako siła napędowa jego talentu.
Twórcy wystawiają artyście bezkrytyczny pomnik, gubiąc autentyzm i to, co mogłoby się zdawać najbardziej interesujące – barwną osobowość Mercury'ego. Film nabiera tempa w błyskotliwych scenach, przedstawiających pracę nad komponowaniem utworów, za sprawą zabawnych potyczek dialogowych członków zespołu (Gwilyn Lee, Ben Hardy, Joseph Mazzello). Mimo efekciarskiego montażu i charyzmatycznego aktorskiego tła, nie wzrusza nas historia zdolnego chłopaka z Londynu, a jedynie przeboje, które znamy niemal od kołyski.
Filmowy hymn, choć efektowny wizualnie, nie zostawia miejsca na refleksję, przez co zamiast opery na cześć geniuszu otrzymujemy przyśpiewkę z fałszywą nutą. Bo Freddie Mercury zasługuje na film dużo bardziej złożony psychologicznie niż prześlizgujący się przez jego życiorys poprawny biopic. Kto szukałby tragicznego portretu wrażliwego geniusza, nie znajdzie go w „Bohemian Rhapsody”, a raczej wyjdzie z kina z poczuciem, że zobaczył niezłej jakości kino familijne – kolorową wydmuszkę, w której tryumfują wartości rodzinne, łotr zostaje ukarany, Rami Malek ma za dużą protezę szczękową, a w tle brakuje tylko powiewającej angielskiej flagi. Boże chroń królową!