Jeszcze bardziej dziecinne i niemądre są kaiju, czyli wielkie potwory w rodzaju Godzilli i Rodana. Doprawdy, kto poważny chciałby oglądać naparzające się przerośnięte jaszczurki i żółwie albo kraby zrównujące z ziemią miasta? A film łączący te dwa motywy, „składający hołd” zarówno olbrzymim blaszakom, jak i trzystumetrowej faunie - czy w ogóle da się go oglądać? Czy może być coś wart?
Ci, którzy wygłaszają takie i podobne zdania przy okazji najnowszego dzieła Guillermo del Toro najprawdopodobniej nie do końca rozumieją znaczenie Godzilli dla kultury i świadomości Japończyków czy podteksty opowieści o tym majestatycznym monstrum, obecne nawet w najbardziej niepoważnych filmach serii. Niemal na pewno nie oglądali oni też żadnych dojrzalszych mecha anime, w których roboty stanowią (bardzo udaną!) metaforę egzystencjalnych zmagań bohaterów (Neon Genesis Evangelion) lub pretekst do rozważań nad naturą wojny (Patlabor 2, Mobile Suit Zeta Gundam, Mobile Suit Victory Gundam). Przede wszystkim jednak po prostu nie czują oni tej mityczności, szczególnej wizualnej i emocjonalnej intensywności, wręcz poczucia lęku i wzniosłości, jakie budzą najlepsze mecha i kaiju-eiga, przekuwające zmagania olbrzymich postaci w ekranowy odpowiednik poezji epickiej. Pacific Rim zwyczajnie nie jest przeznaczony dla nich. Co jednak z tymi, którzy „czują” takie kino, a przynajmniej nie są zupełnie odporni na jego czar? Czy historia o walce kolosalnych Jaegerów z bestiami z innego wymiaru spełni ich oczekiwania? Czy ma w sobie choć część siły japońskich produkcji i więcej wyrafinowania i inteligencji niż psująca dobre imię wielkich maszyn saga Baya o Transformerach?
Odpowiedź na te pytania jest skomplikowana. Z jednej strony, w warstwie fabularnej film Del Toro jest dokładnie tak samo złożony jak przygody Optimusa Prime, to znaczy – prościutki jak budowa cepa. Ten, kto liczył skrycie (tak jak ja) na odrobinę głębi znanej z dzieł Hideakiego Anno czy Yoshiyukiego Tomino i rozbicie wspomnianych w pierwszym akapicie stereotypów, ten się gorzko rozczaruje. Z drugiej strony, po dwukrotnym obejrzeniu, nie mam żadnych wątpliwości, że Meksykanin nakręcił najlepsze mecha i kaiju, jakie kiedykolwiek powstało na Zachodzie i jedno z najwspanialszych, najbardziej porywających widowisk, jakie mogliśmy oglądać od początku XXI wieku. W jaki sposób jedno wcale nie zaprzecza drugiemu nie od razu było dla mnie jasne.
Przy pierwszym spotkaniu
Pacific Rim jednocześnie zafascynowało mnie i zmęczyło. Dawno żadna produkcja tak bardzo nie oderwała mnie od rzeczywistości, nie sprawiła, że zapomniałem o całym świecie, a zarazem dawno nie czułem się tak przytłoczony atakującym mnie z ekranu hałasem, kolorami, błyskawicznym montażem i wyjątkowo szczodrze użytym 3D.
Wydawało mi się, że wszystko dzieje się za szybko, że opowieści brakuje oddechu - jakby reżyser chciał zapewnić widzom spektakl niemal pozbawiony „cichszych” scen, w których nie ma miejsca feeria efektów specjalnych albo przynajmniej nie zachodzi dynamiczna interakcja między bohaterami. Tym, co mnie uderzyło najbardziej, było jednak poczucie przesadnej, „sztucznej” prostoty. Miałem wrażenie, że Del Toro specjalnie się ograniczył, pozbawił film drugiego dna, bardziej intelektualnych podtekstów. Że wręcz ostentacyjnie, na złość takim jak ja wielbicielom popkulturowej dekonstrukcji, nakręcił najmniej skomplikowaną, najbardziej jednoznaczną i najbardziej oczywistą historyjkę, jaką zdołał wymyślić.
Wszystko to powinno było przekreślić Pacific Rim w moich oczach, powinno było sprawić, że powitałem koniec seansu smutną konstatacją, że autor Labiryntu Fauna zniżył się do poziomu efekciarskich głupotek Emmericha. A jednak tak się nie stało. Cały film oglądałem jak zahipnotyzowany, chwilami wręcz z dreszczem na plecach, w pełni zdając sobie sprawę ze wspomnianych mankamentów, ale nie mogąc oderwać wzroku od ekranu. A po powrocie do domu, mimo wrażenia, że moje zmysły zostały przytępione rykiem potworów i hukiem giętego metalu, nie mogłem przestać myśleć o tym co zobaczyłem i pozbyć się z głowy muzyki Ramina Djawadi. Ale przede wszystkim wyzbyć się poczucia, że jest tam coś więcej i że wbrew zamierzonej dziecinności fabuły, Del Toro oddał coś z tego, co czyni animowane mecha tak niezwykłymi. Druga wizyta w kinie była nieunikniona.
Dopiero za drugim razem, kiedy okazało się, że wcześniejsze przytłoczenie wynikało ze stanu fizycznego zmęczenia, w jakim już wszedłem na salę i kiedy odkryłem, że scena z Raleighem wychodzącym z morza w zniszczonym robocie i sekwencja we wspomnieniach Mako robią jeszcze większe wrażenie niż poprzednio, dotarło do mnie, czego dokonał meksykański twórca.
Zanim Japończycy doczekali się Evangeliona czy Big O, mecha anime miało już za sobą ponad dwudziestoletnią historię. W chwili pojawienia się pierwszej naprawdę wizjonerskiej serii, Space Runaway Ideon z 1980 roku, mecha funkcjonowało już od 8 lat, gdzie każdy rok przynosił co najmniej kilka, jeśli nie kilkanaście nowych mang i seriali o wielkich robotach. Zanim ten podgatunek anime zdał sobie sprawę ze swoich możliwości i zaczął wykorzystywać swoje konwencje do opowiadania głębszych historii, najpierw wypracował ikonografię i typ kinetycznej wizualności, który odgrywa ogromną rolę także w ambitniejszych pozycjach – metafizyczne i psychoanalityczne rozważania Hideakiego Anno nie byłyby tak porywające, gdyby nie genialne projekty jego robotów i ich przeciwników. Zanim mecha zaczęło zadziwiać fabułą, nauczyło się (zaskakująco szybko!) zadziwiać potęgą i pięknem swoich gigantycznych stalowych bohaterów. Właśnie tą potęgę i piękno, ten dreszcz wyrosły z japońskiej animistycznej religijności, a obecny u podstaw wszelkiego impulsu religijnego, dreszcz zetknięcia z czymś przekraczającym ludzką skalę, uświadamiającym człowiekowi jego znikomość, udało się Del Toro uchwycić w pełni.
Jego Jaegery naprawdę mają w sobie coś z Kolosa z obrazu Goyi, który Meksykanin podawał jako jedną z głównych inspiracji. Moment kiedy Gipsy Danger wynurza się z morza na oczach przerażonych marynarzy, by ocalić ich przed rekinowatym Kaiju (będącym jak większość z nich hołdem dla konkretnego monstrum z wytwórni Toho, w tym wypadku Guirona z filmów o Gamerze), po prostu zachwyca. Czujemy, że w monologu Raleigha o tym, że pilot Jaegera nie musi ustępować przed huraganem nie ma cienia przesady, że ludzkość stworzyła nowy żywioł, mogący mierzyć z tymi z naturalnego świata. Równie majestatyczni są pozaziemscy adwersarze metalowych herosów, przerażający i piękni zarazem. I jak te kolosy, zarówno organiczne, jak i mechaniczne, się ruszają! Del Toro perfekcyjnie oddał znaną z anime dynamikę i rodzaj obrazowania, łącznie z kontrastowaniem chaosu i spokoju – jak w scenach ze spłoszonym przez Gipsy pojedynczym ptakiem czy wprawionym w ruch wahadełkiem. A wspomniane sceny z „rannym” robotem i maszyną z retrospekcji Mako, ukazaną jak gigantyczny anioł, byłyby na miejscu w którychś z najsłynniejszych mecha anime, mało tego, byłyby wymieniane jako jedne z najdoskonalszych momentów!
Ta wizualna siła i mityczność jest tak ogromna, że wydaje się wręcz przenosić na sferę prościutkich postaci. Para pilotów z ich niezbyt pogłębionymi traumami przekonuje bardziej niż powinna, rodząca się między nimi więź (na szczęście nie spłycona w sztampowy romans) wypada prawdziwiej niż ją napisano. Mentor obojga, zmęczony wojownik Pentecost, ma w sobie intensywność archetypu, której skądinąd bardzo utalentowany Idris Elba prawdopodobnie nie byłby w stanie utrzymać, gdyby nie prawdziwie epicki charakter całości. Ekscentryczny handlarz Chau (kapitalny jak zawsze Ron Perlman) bawi i intryguje jak niektóre barwne i dziwne postacie z anime. Nawet wątek połączenia umysłów, rozczarowująco niewykorzystany, okazuje się nie być jednak tak płytki jak się wydaje.
To wszystko nie oznacza naturalnie, że film nie ma wad, popkulturowa wizualna poezja zrekompensowała mi zamierzoną fabularną prostotę, ale w pełni zrozumiem jeśli nie wszyscy będą tak wyrozumiali. Postacie naukowców, granych przez Charliego Daya i Burna Gormana, są trudne do obronienia, ich przerysowanie niemiło kontrastuje z umiarem Perlmana. Można się przyczepić, że twórcy postaci Kaiju trochę za bardzo się zapatrzyli w Jamesa Camerona i jego podmorskie inspiracje, choć tutaj ma to lepsze uzasadnienie niż w przypadku fauny Pandory. Co ważniejsze jednak, ujawnienie natury i pochodzenia olbrzymich bestii może rozczarować widzów ceniących sobie operowanie tajemnicą, podobnie jak pokazanie co leży po drugiej stronie portalu. Jednak ci, którzy pójdą do kina oczekując przede wszystkim wciskającego w fotel widowiska, zrealizowanego z wielką wyobraźnią, inwencją i dbałością o szczegóły, tak efektownego i pięknego, że aż przekraczającego granice, które samo sobie wyznaczyło, nie zawiodą się ani trochę. Zwłaszcza jeśli są fanami wielkich robotów i potworów w japońskim wydaniu - miłość do nich bije tu bowiem z każdego kadru.
Jeśli zachodnie kino albo telewizja doczekają się kiedyś swojego Patlabora 2 i swojego Evangeliona, to będzie w tym zasługa Guillermo Del Toro, który właśnie przetarł im szlaki i postawił fundamenty, na których można je zbudować. Prawdę mówiąc, nie zdziwiłbym się, gdyby Meksykanin sam był tym, który tego dokona, ikonografię ma opanowaną tak doskonale, że wręcz niemożliwe jest, żeby nie „czuł” głębszego potencjału, jaki drzemie w tego rodzaju opowieści. Jeśli kiedyś to zrobi, pewnie w ramach innego, mroczniejszego uniwersum niż to wykreowane w Pacific Rim, prawdopodobnie stworzy jedno z największych arcydzieł w dziejach popkultury.
Pacific Rim
reżyseria: Guillermo del Toro
scenariusz: Guillermo del Toro, Travis Beacham
zdjęcia: Guillermo Navarro
muzyka: Ramin Djawadi
obsada: Charlie Hunnam, Idris Elba, Rinko Kikuchi, Ron Perlman, Charlie Day, Robert Kazinsky, Max Martini, Clifton Collins Jr., Robert Maillet, Burn Gorman i inni
kraj: USA
rok: 2013
czas trwania: 131 min
premiera: 12.07.2013 r.
31.07.2013 15:52 | LucifersAngel:
Świetna recenzja. Wierzę że del Toro wróci do Pacific Rim,albo stworzy nowe dzieło. Ruchy Gipsy Danger, Alpha Cheno oraz Kaiju są znakomite a film ogląda się doskonale.