Być możę powyższe zdanie brzmi dziwnie mocno - w odniesieniu do tych niewielkich rozmiarów broszurek, wydanych nakładem kartonowejoficyny i Polskiego Stowarzyszenia Komiksowego - ale to fakt. Jaszczowi od jakiegoś czasu było nieco zbyt ciasno w ramach dość konwencjonalnych humorystycznych opowiastek i zaczął szukać. Niekiedy z Bartkiem Sztyborem na stanowisku scenarzysty, ale chyba częściej na własną rękę.

Porównując Om i Moe z innymi pracami Nowackiego, choćby z tymi, z okresu „kartonowego”, bardzo łatwo można dostrzec, w którą stronę zwrócił się jeden z redaktorów nieodżałowanego „magazynu kultury kartonowej”. Odpuszczając sobie fabuły bliskie, powiedzmy, stylistyce rodem z Cartoon Network (Byle do piątku trzynastego, ale też Kapitan Mineta), odpuścił sobie realizowanie pewnej konwencji, a do pewnego stopnia także – zwyczajne opowiadanie historii. Po pierwsze, jakby mocniej skupił się na samym akcie tworzenie, na jakieś atawistycznej przyjemności z samego rysowania.
Tak przynajmniej to odbieram, choć oczywiście mogę się mylić. Raczej nie pomylę się natomiast, jeśli napiszę, że Nowacki eksperymentuje również w warstwie samego języka komiksowego, choć nie wiem czy to odpowiednie słowo. To ten sam typ zabiegów formalnych, uprawianych przez Tadeusza Baranowskiego – zabawa fakturą kadru, rozgrywającą się gdy świat przedstawiony przenika się z samym tworzywem z którego jest zrobiony. To raczej zabawa sama w sobie, a nie poszerzanie formalnych możliwości medium.



W sferze fabularnej Jaszczu zwrócił się natomiast w stronę fantastycznie przerysowanej przygody. Pojawia się klasyczny wręcz repertuar postaci i chwytów komiksowych – ninja, roboty, podróż po ukryty w głębinie oceanów skarb, stworki, potworki i tak dalej. Akcja nieskrępowana jest żadnymi narracyjnymi prawidłami, żadnymi żelaznymi zasadami logiki przyczynowo-skutkowej. Rozwój wydarzeń podpowiadany jest przez wyobraźnie i właśnie dzięki temu, takie rzeczy, jak Om czy Moe, pomimo swojej surowej, a wręcz ascetycznej formy, mogą świetnie trafić do dzieciaków, a nie do komiksiarzy, pytających dlaczego główny bohatera połyka co rano budzik (bo ma dużą paszczę, głupku! Taki stary, a takich oczywistych rzecz nie wie…)

Wydaje mi się, że Jaszczu (w pewnym sensie, oczywiście) chce podążać drogą wyznaczoną przez Bohdana Butenkę. Doskonale zna swoje ograniczenia. Wiedząc, że jego kreska, w swoich założeniach maksymalnie uproszczona, nigdy nie będzie tak efektowna (przynajmniej w pewnych cartoonowych kategoriach), jak dokonania Tomka Zycha, Januarego Misiaka czy Marka Lachowicza. Zamiast z nimi „konkurować”, Nowacki skupił się na bardziej syntetycznych podejściu do opowieści obrazkowych. Zarówno Moe, jak i Om są oczywiście niemymi, zabawnymi opowieściami, o antromorficznych stworach, przeżywających niesamowite przygody, przeznaczonymi dla czytelnika dziecięcego. Ale, rzecz jasna, nie tylko. To również pewne komiksowe ćwiczenie polegające na (o)powiedzeniu, jak największej ilości treści, przy minimalnym nakładach formy. To szkolenie się w oddawanie emocji za pomocą kilku kresek czy budowanie napięcia poprzez operowanie wielkością kadru. I Nowacki zdaje je celująco. Choć może nigdy nie zostanie policzony w poczet najwybitniejszych współczesnych twórców komiksowych, takich jak Skutnik, Śledziński czy Minkiewicz, to jego ostatnie autorskie projekty, pomimo ich pozornej błahości i ulotnej formy, w jakiej zostały opublikowane, są godne uwagi. Nie tylko wśród dzieciaków.