A przecież jako swoistą obietnicę kolejnego powiewu świeżego powietrza można było uznać zakończenie Mrocznego Rycerza sprzed czterech lat, w którym – przypomnijmy – Batman dobrowolnie udaje się na banicję, po tym jak wcześniej bierze na siebie grzechy Harveya Denta. Mroczny Rycerz uciekający przed policją Gotham to obraz kończący poprzednie, naprawdę udane, dzieło Nolana. A więc Batman po ciemnej stronie mocy, zarażony złem, które w dobrej wierze wziął na siebie, ale które go przerosło? Już nie tak posągowy? Już nie tak idealny i nieskazitelny? Nic z tych rzeczy. To oczywiście moje prywatne fantazje, niestety niezrealizowane, ale Nolan mógł przecież pójść w jakimkolwiek innym, byle nie tak banalnym i oczywistym kierunku, jak to niestety zrobił.
W filmie Mroczny Rycerz powstaje mamy znowu ten sam motyw, z którego w różnym zakresie, ale jednak, korzystał już Nolan w dwóch poprzednich częściach. Oto Gotham bez Batmana. Z życia publicznego zniknął również Bruce Wayne od ośmiu lat pogrążony w melancholii po śmierci Rachel – kobiety, którą kochał i dla której planował zrezygnować z noszenia maski. Teraz, gdy na ulicach panuje względny spokój, Wayne mógłby zacząć żyć swoim życiem, ale nie potrafi i nie chce – i chyba nie tylko za sprawą żałoby, która nie może się skończyć. To kolejny interesujący motyw i kolejny niewykorzystany.
Nowy przeciwnik niewątpliwie ma potencjał, niestety – jak zresztą cały film – potencjał w kompletnie niezrozumiały sposób, za to systematycznie, minuta po minucie, marnowany. Joker pod całkowicie przeciętną posturą skrywał ponadprzeciętnych rozmiarów szaleństwo, którego makijaż był tylko znakiem cząstkowym. Bane jest potężnie zbudowany, ale pod postacią osiłka czai się coś dużo bardziej niepokojącego. Skoro potrafił przekonać zwerbowanych przez siebie ludzi, że walczą w słusznej sprawie, za którą ci gotowi są bez wahania oddać życie, to musi w nim być coś więcej niż tylko góra mięśni. Bane początkowo wydaje się więc idealnym połączeniem brutalnej fizycznej siły i intelektu, a takiego przeciwnika Batman jeszcze nie miał. Do pewnego stopnia pomyślany został jako przewodnik antykapitalistycznej rewolucji. Trudno odmówić mu racji, gdy jako symbol zniewolenia współczesnego świata wskazuje pieniądz i konsumpcję, ale równie trudno przystać na jego metody zaprowadzania nowego porządku, które, jak się szybko okazuje, sprowadzać mają się wyłącznie do obrócenia w pył porządku zastanego. Szkoda, że racji, którą tak szybko gotowi bylibyśmy mu przyznać słuchając jego słów, równie szybko musimy go pozbawić, gdy widzimy go w działaniu. Gdyby nie było tak łatwo, pewnie byłoby ciekawiej, a tak – znowu mamy kolejną heroiczną walkę nieskazitelnego dobra (znów wielokrotnie powraca kwestia tego, że Batman nigdy nie zabija) ze złem. Tym razem zabrakło Nolanowi intelektualnego zaplecza dla opowiadanej historii, bo o ile zmaganie Batmana z Jokerem roszczącym sobie, uzasadnione zresztą, pretensje do bycia figurą archetypicznego, czystego (bo bezinteresownego) zła miało w sobie posmak odwiecznego konfliktu, będącego zasadą istnienia świata, o tyle w przypadku pojedynku z Baynem (w dodatku niespodziewanie łatwo rozstrzygniętego w finale) mamy już tylko banalne mordobicie.
Do listy zarzutów stawianych nowemu Batmanowi trzeba by też dopisać zupełny brak umiarkowania w serwowaniu widzom patosu i to raczej w mało wyszukanej formie, bo takiego, który mocno naznaczony jest amerykańską ideologią patriotyzmu, odwagi i wiary w zwycięstwo. Co dziwi o tyle, że do tej pory Nolan nie zdradzał tego rodzaju upodobań. Tutaj jednak pozwala sobie na takie sceny, jak ta, w której cała policja Gotham staje na ulicy naprzeciw żołnierzy Bane'a, a podczas bohaterskiego marszu do pierwszego rzędu przepycha się ukrywający się dotąd w swoim mieszkaniu Foley – w dodatku ubrany w galowy mundur. Oto kwintesencja i doskonałe wcielenie hollywoodzkiego motywu przemiany tchórza w wojownika i bohatera narodowego. Prostych i zgranych rozwiązań nie brakuje niestety w całym filmie. Gdy przetrzymywany w więzieniu-studni Bruce Wayne przygotowuje się do ucieczki i ostatecznego starcia z Banem po prostu robi pompki i brzuszki. I to, jak się okazuje, wystarcza. Pretensje można mieć także o kiepsko wyreżyserowane sceny walki, które – jak na film o takim budżecie – prezentują się raczej topornie. Trudno też oprzeć się wrażeniu, że Nolan w zbyt wielu miejscach po prostu poszedł na łatwiznę, jakby postanowił przypodobać się tej największej, ale i najmniej wymagającej, części widowni. Niestety - w ten sposób trudno nakręcić film wybitny, a na to chyba wszyscy po cichu liczyli.
Mroczny Rycerz powstaje nie jest oczywiście filmem złym, ale też niewiele więcej niż przeciętnym. Ma jednak swoje dobre, a nawet bardzo dobre strony i momenty. Na pewno dużą zaletą filmu jest – nieźle zresztą zagrana przez Anne Hathaway – postać Kobiety-Kota. To Hathaway, obok Michaela Caine'a w roli Alfreda, z całej gwiazdorskiej obsady przykuwa uwagę zdecydowanie najbardziej. Bale niczym nie zaskakuje, ale nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Tom Hardy jako Bane niewiele miał do zagrania - poza prezentowaniem szerokich pleców i ciężkiego chodu troglodyty. Za to najsłabiej wypadła chyba Marion Cotillard w roli Mirandy Tate, szefowej Fundacji Wayne'a.
Nolanowska trylogia kończy się efektownie i z przytupem, szkoda tylko, że reżyser nie wpadł na pomysł, by realizacyjny rozmach podeprzeć interesującym scenariuszem i nie pokusił się o film nieco mniej jednowymiarowy i politycznie poprawny.
Mroczny Rycerz Powstaje (The Dark Knight Rises)
reżyseria: Christopher Nolan
scenariusz: Christopher Nolan, David S. Goyer, Jonathan Nolan
zdjęcia: Wally Pfister
muzyka: Hans Zimmer
obsada: Christian Bale, Anne Hathaway, Joseph Gordon-Levitt, Tom Hardy, Gary Oldman, Marion Cotillard, Michael Caine, Morgan Freeman i inni
kraj: USA
rok: 2012
czas trwania: 165 min
premiery: 20 lipca 2012 r. (USA), 27 lipca 2012 r. (Polska)
Warner