Do tego wszystkiego, pierwsze minuty Johna Cartera są tak naprawdę czystym westernem i kiedy akcja przenosi się na Marsa, niewiele się zmienia. Tamtejsze krajobrazy nie różnią się od scenerii Dzikiego Zachodu (film kręcono, zresztą, w Utah), a zamieszkujący Barsoom Tharkowie, choć czteroręcy i zielonoskórzy, są Indianami. I tak jak w klasycznych westernach, Tharkowie nie są w stanie nic zrobić, dopóki nie wybiorą sobie honorowym wodzem białego człowieka, który powie im co robić i poprowadzi do zwycięstwa przeciwko złym bladym twarzom. Jeśli można coś zarzucić twórcom Johna Cartera, to właśnie to, że chcąc wiernie oddać klimat książek Burroughsa, niespecjalnie próbują osłabić dość w nich widoczny rasizm, na który sto lat temu mało kto zapewne wracał uwagę, ale który dziś – chociażby po Awatarze, żeby daleko nie szukać – jest archaiczny i to wcale nie w sympatyczny, nostalgiczny sposób.
Willema Defoe w roli wodza Tharków trudno poznać, Taylor Kitsch (sic) jest sprawny i niebrzydki, ale prawdziwą perłą filmu jest Lynn Collins w roli księżniczki Marsa, Dejah Thoris.
Wybierając się na jeden z najdroższych filmów w historii, można było się obawiać, że zdominują go efekty specjalne. Tymczasem trudno czasem pojąć na co poszło te 250 milionów dolarów. CGI są nienachalne (ostatni raz mogłem to chyba powiedzieć po zobaczeniu Thora), a niekiedy sprawiają wręcz wrażenie nieudolnych. Przemiany Thernów (pankosmicznych półbogów, którzy pociągają za wszystkie sznurki i są w stanie przybierać każdą postać) wyglądają jak zrobione w latach 80. Przy ogromnych skokach Cartera (który ze względu na inną grawitację może skakać jak pchełka) niemalże widzimy linę, za pomocą której wymachuje się aktorem. Z drugiej strony zwaśnione marsjańskie miasta, Helium i ruchoma Zodanga, robią wrażenie, a oko cieszą świadomie kiczowate, pełne piór i futer kostiumy.
Wizualnie John Carter wygląda trochę tak, jak wyobrażałbym sobie ekranizację Diuny nad którą pracowali Alejandro Jodorovsky i niedawno zmarły Moebius, a której nigdy nie było dane powstać. Być może twórcy filmu inspirowali się projektami do tamtej Diuny, ale nie brakuje też nawiązań do filmu Davida Lyncha – nie tyle nawet w fabule czy założeniach świata przedstawionego, ale wizualnych. Woola, marsjański buldog-pędziwiatr, przypomina zminiaturyzowanego Nawigatora Gildii (ten waginos!), atak Tharków na Zodangę ma wiele z ataku Fremenów na Pałac Imperatora, wreszcie scena w której poznajemy Księżniczkę Dejah (Deję?) jest w oczywisty sposób parodią wstępu, który w Diunie serwuje nam Księżniczka Irulan.
Lynchowska Diuna jest zresztą tutaj ważna też innego powodu. Imponujące wizualnie, zrealizowane z ogromnym rozmachem i ogromnym nakładem pieniędzy widowisko poniosło klęskę z powodu fatalnego, przekombinowanego scenariusza, który komplikował i tak już niełatwą fabułę Herberta. Na ten sam problem cierpi John Carter, który zamiast poprzestać na tym czym być powinien – widowiskową rozrywką spod znaku swashbuckling, „płaszcza i szpady” – próbuje dokładać zupełnie niepotrzebne elementy, które mają zapewne pogłębiać postać bohatera. Efekt bywa jednak kuriozalny, jak w scenie walki głównego bohatera z hordą obcych, na którą nałożone zostają jego wspomnienia pochówku zamordowanej żony (sic). W filmie Disneya, skierowanym także do młodszych widzów, jest to niemal tak samo niestosowne, jak rozprute jelita żołnierzy w filmie dla dzieci o dzielnym rumaku pt. Czas wojny.
Mimo to, John Carter nie zawodzi. Disney wyprodukował film uroczo staromodny, cieszący trochę jak oglądany dzisiaj Pan Kleks w kosmosie. Bez wątpienia konwencja pastiszu nie wszystkim przypadnie to do gustu. Wszędzie czytamy jaką to klęskę ponosi John Carter w Ameryce, ale warto zwrócić uwagę, że w innych częściach świata radzi sobie całkiem nieźle. Znamienne, że utrzymany w stylu retro, celowo kampowy Flash Gordon z 1980 r. zrobił klapę w Stanach, ale był bardzo popularny w Wielkiej Brytanii, a po pewnym czasie zyskał status filmu kultowego. Nie zdziwiłbym się zatem, gdyby za dwadzieścia lat podobny los czekał Johna Cartera. O ile, rzecz jasna, nie zepsują go nieuchronne sequele.
John Carter
reżyseria: Andrew Stanton
scenariusz: Andrew Stanton, Michael Chabon, Mark Andrews
zdjęcia: Daniel Mindel
muzyka: Michael Giacchino
obsada: Taylor Kitsch, Lynn Collins, Willem Dafoe, Samantha Morton, Thomas Haden Church, Dominic West i inni
kraj: USA
rok: 2012
czas trwania: 133 min
premiera: 9 marca 2012 r.
Forum Film
Piotr Tarczyński – urodził się w 1983 roku. Historyk, amerykanista, tłumacz. Zajmuje się związkami kultury popularnej i polityki. W IAiSP UJ przygotowuje doktorat na temat Richarda Nixona i mitu złego prezydenta. Publikował w „Dwutygodniku” i „Polityce”, a jego teksty ukazały się również w„Gazecie Wyborczej”, „Tygodniku Powszechnym” i na portalu „Stopklatka”. W 2010 roku został wyróżniony w w konkursie dla młodych krytyków filmowych im. Krzysztofa Mętraka. Prowadzi blog (Movie) Stars & Stripes (poppolityka.blogspot.com). Pochodzi z Krakowa, mieszka w Warszawie.