Taki odbiór filmu jest tym ciekawszy, że Artysta od początku do końca jest kpiną, perwersyjnym klapsem wymierzonym rozbrykanej i rozwiązłej (bo wciąż bez wielowiekowego doświadczenia) X Muzie. A perwersyjność wynika z faktu, że klaps wcale nie przywołuje do ustalonego niegdyś dla kina bezpiecznego porządku, lecz nawołuje do rozbicia go w drobny mak. Najważniejsza z kpin składających się na ten ironiczny obraz wykracza poza sam film, dotykając przede wszystkim widza i sytuacji na rynku filmowym. Oto bowiem w dobie pochłaniającego wszystko 3D i publiki czekającej na coraz bardziej skomplikowane nowinki technologiczne, powstaje film niemy.

Oczywiście niemota Artysty jest umowna, perfekcyjnie skomponowana i wycyzelowana w najdrobniejszym szczególe. Przez prawie cały film zamiast tradycyjnych napisów widzimy stopklatki z tekstem, tak jak bywało w latach dwudziestych. Genialna jest natomiast scena snu, w której główny bohater (ale o nim za chwilę) przeżywa koszmar niemożliwości wydania z siebie głosu. Wie, że otaczają go rozmaite dźwięki, ale sam nie może wygenerować żadnego. Trudno nie pokusić się o stwierdzenie, że jest to motyw metatekstowy. Aktor wydaje się uosabiać w tej scenie sam film sprzed przełomu dźwiękowego, który odzierał rzeczywistość z dźwięku, jedynie go imitując na przykład za sprawą orkiestry, grającej w czasie pokazu żywą muzykę. Tak jak Valentin w koszmarze, tak i film przez długi czas pozostał niemy. Jest to cudowna i subtelna gra z filmowym bezgłosem. Wreszcie, w finałowej scenie, w której brzmi symptomatyczne „akcja!”, reżyser zdaje się tylko swoje wcześniejsze spostrzeżenia potwierdzać. Jakby mówił: pokazałem wam, że dziś także – na przekór waszym stechnologizowanym gustom – można zrobić i oglądać świetny niemy film, ale nie idźcie za moim przykładem, bo kinu potrzebny jest dźwięk.
Nawet niemota nie jest więc w Artyście ani jednoznaczna, ani ostateczna.

Kolejny sardoniczny uśmiech kieruje Hazanavicius w stronę tradycji kinowej, do której żonglersko się odwołuje. Trudno przecież nie spostrzec, że punktem odniesienia dla całości jest Deszczowa piosenka, prześmiewcza i szczerze przezabawna jednocześnie. Bohaterowie Artysty to jeden z wariantów pary z filmu Gene’a Kelly’ego i Stanleya Donena. On, George Valentin, to zarówno z imienia, jak i zachowania doskonała (jednocześnie lekko farsowa i dramatyczna) symbioza męskich ikon filmowych z tamtego czasu: Rudolfa Valentino, Clarka Gable’a, Douglasa Fairbanksa. Ona, Peppy Miller, to gwiazdeczka znamionująca nowy etap kina, ale taka, której nie uderzy do głowa woda sodowa i która zrobi wszystko, by ze szponów alkoholu i braku wiary w siebie uratować ukochanego mężczyznę. Dzięki jej staraniom w finale filmu oboje w cudownie lekki sposób przepotwarzą się w Freda Astaire’a i Ginger Rogers, święcących sukcesy przez następne naście lat, dopóki ktoś ich nie zastąpi.

Pewnie nie przypadkowo reżyser zrezygnował z przekomicznej postaci Liny Lamont z Deszczowej piosenki. Panna Lamont w filmie z 1952 roku była czystym uosobieniem głupoty, zarozumialstwa, braku talentu i porażki – ze swoim żabio-dziecięcym głosikiem nigdy przecież nie miała szansy występować w filmach dźwiękowych. W Artyście partnerką Valentina jest jego żona, którą zresztą bezpardonowo zamieni na młodszy model. Dramat niemożności dostosowania się do nowych kinowych wymagań przeżywa natomiast właśnie główny bohater (bezkonkurencyjny Jean Dujardin), tyle, że w jego wypadku oznacza to nie naiwne tupanie nóżką, że „jak to?”, lecz prawdziwe cierpienie na miarę Normy Desmond z Bulwaru Zachodzącego Słońca. Happy end też reżyser funduje dość cierpki. Mężczyzna, by powrócić do dawnego życia, będzie bowiem musiał z Valentina przeobrazić się w Astaire’a i dorównać młodziutkiej gwieździe. W świecie kina nie ma zmiłuj. W tym względzie wniosek Hazanaviciusa pokrywa się z historią Georgesa Mélièsa, opowiedzianą przez Martina Scorsese. Jeden z prekursorów sztuki filmowej niby został w końcu doceniony, ale wszak jedynie jako historyczny eksponat. Jego dzieła będą zawsze stanowić część historii kształtowania się X Muzy, ale nigdy już nie ożyją naprawdę. Podobnie rzecz się ma z niemymi filmami. Dlatego, choć śmiejemy się z Deszczowej piosenki do rozpuku, Hazanavicius, lekko jednak kpiąc z prostoduszności Kelly’ego, zdaje się mówić, że wcale nie było tak różowo. Przełom dźwiękowy pozbawił życia pewien rodzaj kina i odsunął do lamusa wiele utalentowanych postaci. Niezależnie jednak od tego, na jak długą żałobę zasługiwali, ktoś bardzo szybko zawołał „akcja” i historia potoczyła się dalej. I tak będzie zawsze.

Artysta jest kamuflażem doskonałym. Podskórnie tętniący w filmie dźwięk zasłania wielopoziomową niemotą, za oryginalną historią ukrywa szereg cytatów, aluzji i celowych deformacji, a współczesnych aktorów (Dujardina ma się w pamięci przede wszystkim jako asa francuskiego wywiadu o dużej dozie uroku osobistego i cwaności) zamienia w gwiazdy kina niemego. Gdy opowiada się filmy o tradycji kina zawsze wkracza się nimi na metapoziom, bo dystansu dzielącego epoki nie można zlikwidować machnięciem czarodziejskiej różdżki. Hazanaviciusowi jednak prawie się ta sztuczka udaje. A najlepszym na to dowodem jest fakt, że widzowie po prostu chcą grać w tę grę reżysera, nie mają ochoty demistyfikować iluzji, rujnować kamuflażu, a gdy Artysta flirciarsko puszcza do nich oczko, oni odpowiadają porozumiewawczo kokieteryjnym uśmiechem.



Artysta (The Artist)
scenariusz i reżyseria:  Michel Hazanavicius
zdjęcia: Guillaume Schiffman
muzyka: Ludovic Bource
kostiumy: Mark Bridges
grają: Jean Dujardin, Berenice Bejo, John Goodman, Penelope Ann Miller, James Cromwell i inni
kraj: Belgia, Francja
rok: 2011
czas trwania: 100 min
premiera: 15 maja 2011  (Świat), 10 lutego 2012 (Polska)
Forum Film