PILOT SERIALU: Kraje, których nie ma
Odcinek pierwszy: Suka
Odcinek drugi: Trup Anny K
Odcinek trzeci: Kostnica
Odcinek czwarty: Dzień żywych trupów w mieście Ołomuniec
Odcinek piąty Wschodnio(środkowo)europejska psychoterapia
Odcinek szósty: Zły kot
Odcinek siódmy: Krew na białych adidasach
Odcinek ósmy: Inni
Oglądałeś ich wspólne wystąpienie – Radicovej i Orbana – w telewizorze na stacji benzynowej. Stali na jakimś postumencie, chyba po węgierskiej stronie, bo bazylikę w Ostrzyhomiu widać było nie od Dunaja strony, a od strony zadniej, i mówili – najpierw ona, że niby dama, a po niej Orban. Że w związku z tym, że stała się sytuacja bardzo nadzwyczajna, której ani Orban ani Radicova, podobnie jak szanowni wyborcy, nie ogarniają, w ramach ochrony obywateli Węgier i Słowacji, bo to nigdy nie wiadomo, co też z tego wszystkiego może jeszcze wyjść, decydują się wprowadzić stan wyjątkowy na terenie komitatu Komarom-Esztergom i Nitrzańskiego kraju.
Orban jeszcze jakoś nadrabiał twarzą, to znaczy – krzywił się niemiłosierne, miny strzelał za miną, no – ale on tak zawsze ma, istne błogosławieństwo dla fotoreporterów i fotoedytorów, z piętnaście mapecich min na minutę, potem można sprzedawać i wstawiać w newsy. Jak co o kryzysie jest w newsie – Orban zdziwiony, oczy wyłupione, japa odkryta na oścież. Jak co o socjalistach, to czoło tak zmarszczone, że na nos zachodzi, wargi wydęte, zęby do przodu. Teraz też te swoje miny robił, ale nie było w nim tej charakterystycznej dla Orbana mieszanki pewności siebie i lekkiego zagubienia, za sprawą których narodowo nastawione Węgierki chętnie wieszałyby jego zdjęcia zaraz obok mapy Wielkich Węgier, gdyby nie to, że to jednak jakoś tak głupio przy mężu i dzieciach.
Radicova natomiast była najnormalniej w świecie porządnie wystraszona. Jąkała się. Wyglądała, jakby najbardziej miała ochotę paść na kolana i się modlić albo paść na Orbana, a konkretnie w jego szerokie, męskie, ugrofińskie ramiona. O ile pierwsza opcja jednak mogłaby jeszcze jakoś podobać się słowackim konserwatystom, to jednak ta druga – ze względu na historyczne zaszłości między oboma krajami – byłaby raczej ryzykowna, gdyby miała stać się ciałem publicznie.
Orban wychylił się z kadru, wchylił za chwilę z powrotem, w ręku trzymał butelkę wody. Tępo odnotowałeś, że była to węgierska mineralna. A więc Węgry. Jak trwoga to do historycznego centrum władzy. Tak sobie myślałeś, choć sensu to nie miało. Podał Radicovej. Wypiła. Z wdzięcznością popatrzyła w orbanie oczy. Za nimi niebo dzieliło się, jak od linijki, na dzień i noc.
– Zaraz będą się dupcyć, zobaczy pan – poinformował cię po słowacku sprzedawca zza stacjowego kontuaru. Na piersi miał plakietkę z napisem Toth. – Niech tylko kamery wyłączą. Zobaczysz pan. Kurwa, światła nie ma w mieście, cuda się dzieją, a ta na niego się gapi cielęcym wzrokiem. Ja to od dawna wiedziałem. Panie, takie rzeczy to się widzi. Premier, kurwa, rządu. Chadeczka, kurwa. Sranda! – dodał po chwili z całą mocą. – Sranda, panie! Z piąteczki? Dwadzieścia pięć euro pięćdziesiąt.
– No – powiedziałeś – Fico by Orbana nie zerżnął.
– Ani Meciar, panie – przytaknął ci bardzo poważnie Toth. – Ani Meciar.
Zapłaciłeś i wróciłeś do samochodu. Rozdałeś wszystkim po marcepanku, które z rozpędu kupiłeś, bo wsadzono ci je prawie w oko, zmyślnie układając w sklepie wystawę. I zapewne dobierając muzykę podprogowo, czego nie zajarzyłeś, bo o to właśnie chodziło, żebyś nie zajarzył.
– Odchudzam się – poinformowała cię Marta Kabat. Jej marcepanka zeżarł natychmiast Robert. Ledwie z papierka odwinął.
Na stację benzynową wjechał rozklekotany samochód Innych. Śmierdział i kopcił jak jasna cholera. Nie miał znaku firmowego, nie miał żadnego opisu na kufrze, nic. Tylko kawał nierówno wyciętej białej blachy jako rejestracja. A-1093-B. Tyle.
Wylazło z niego chyba z ośmiu Innych. Jak zaczęli wychodzić, tak nie mogli skończyć. Jakieś dzieci, grubawe, białawe, chorobliwie rzadkowłose; jakieś kobiety poniszczone, niezadbane, z włosami, jacyś faceci z odciskami, pognieceni, zaplamieni, obłażący.
Gapiłeś się na nich zafascynowany. Robert też. Marta spała.
– Na siebie samych patrzymy – powiedział Robert. – Sobie samym się przyglądamy. Słowacy też na siebie samych patrzą. I Węgrzy też.
Była to prawda. Ale wszyscy Polacy, którzy byli na stacji zachowywali się tak, jakby nie była, jakby nigdy nic takiego – jak jeden mąż, jak żona jedna wyciągnęli komórki – i dalej robić Innym zdjęcia, jak przylepiają twarze do szyby stacji benzynowej, jak gapią się na te kolory w środku, na te batony, na te magazyny-gazety, na te spryskiwacze do szyb i trawników w różnobarwnych opakowaniach, jak się fotokomórce dziwują, jak dzieci podłażą, uruchamiają drzwi otwieranie, a potem uciekają, wystraszone i podekscytowane, za maminą spódnicę.
– No popatrz, jaki ten Słowaczek hej naprzód – mruknął Robert, widząc, jak podwęgierski Słowak Toth, ten sam, który wieszczył, że Orban będzie się dupcył z Radicovą jak tylko wyłączą kamery, wychodzi przed stację i przegania Innych, machając rękami i warcząc pół po węgiersku, pól po słowacku.
Tylko obrzyna w obu dłoniach mu brakowało, by wyglądało to jak na amerykańskim filmie o zombich. Po chwili jednak zaświtał mu w głowie dowcipny pomysł.
Wlazł, gruby, jak kaczka, do sklepu, kuprem mało nie wypierdolił stojaka na okulary, po czym wychynął znów na świeże powietrze, trochę tylko zapaćkane wyziewami stacyjnymi i resztką spalin Innych. W obu dłoniach miał – znów nie obrzyna! – ale kilka opakowań tic-taków. Różnokolorowych. Powysypywał je z opakowań na dłonie i rzucił, het, w górę, kolorową tęczą – na parking. Inni zakotłowali się jak karmione prosem gołębie. Dzieci rzuciły się na kolana i dalej, zbierać – dziobać. Dorośli posztywnieli. Jedna z kobiet – wysoka, matronowata, wyglądająca trochę, jak sosna trafiona przez piorun, splunęła Tothowi pod nogi. Chłopy wyraźnie mieli się do bicia. Póki co zajmowali się targaniem za uszy dziobiących tic-taki dzieci i stawianiem ich do godnego pionu, ale połypywali złowrogo na Totha.
Ten zorientował się na co się zanosi i wycofał do środka. Zerknąłeś na Roberta. Miałeś nadzieję, że nie zachce mu się interweniować, bo – cóż – głupio by ci było się wymigiwać. Z jednej strony Tothowi ewidentnie się należało, ale przecież BYŁ Z NASZEGO ŚWIATA. Tak, z samego siebie szydził, może nawet jakiś ruch podpatrzony powtarzał, może mu kiedy tak jacy Austriacy co na parkingu rzucili a on na kolanach wpierdalał, jeszcze za komuny, jeszcze za Czechosłowacji, za czasów, kiedy to on tak rozpierdolonym samochodem przez bogate strony jeździł z rodzicami. Może się w nim uruchomiła jakaś sprężyna napędzana przez ten kompleks odwieczny – ALE BYŁ Z NASZEGO ŚWIATA.
Chłopy szli już na stację, już spluwali w garście (do tej pory tylko czytałeś o spluwaniu w garście, teraz widziałeś to na własne oczy), gdy nagle pojawił się odwód. Dość – co tam dość! – bardzo niespodziewany. Z bardzo niespodziewanej strony kawaleria przyjechała. Oto Cyganie szli, Cyganie szli we czterech. Młodzi, bluzy z kapturem, tureckie dżinsy, adidasy, kolczyki w uszach w kształcie kwadratowego łże-brylantu.
Toth patrzył zza szyby, z komórką przyklejoną do ucha. Jeszcze chyba nigdy tak się nie ucieszył z widoku Cyganów.
Cyganie rzucili się na Innych.
– Konkurencja – szepnął zapatrzony na dziwowisko Robert. Marta się obudziła, też patrzyła. Szybko otrzeźwiała i zrobiła coś, co podejrzewałeś, że zrobi: kopem otworzyła drzwi i pobiegła w stronę walki.
– Marta! – krzyknąłeś i pobiegłeś za nią. Choć nie miałeś najmniejszej ochoty.
Zastanawiałeś się tylko, po której stronie stanie Marta.
Zanim jednak zdążyła zareagować, zanim w ogóle dobiegła do walczących – już było po walce. Nawet nie ogarnąłeś, jak to się wydarzyło, gdy Cyganie już uciekali między dystrybutorami tam, gdzie rosną dzikie trefle, leśne piki i tam, gdzie rodzą się muzyki.
Marta stanęła jak wryta. Zaskoczona. Inni pozbierali dzieciaki, policzyli się i zaczęli powoli wsiadać do swojego gruchota. Odpuścili Totha za szybą. Dzieci tylko, zachęcone przez dorosłych, wyleciały jeszcze z samochodu i ocharchały mu gruntownie szybę. Chciały bardziej, ale fotokomórka otworzyła drzwi i dzieci uciekły z powrotem do auta. Kierowca uruchomił kaszlący silnik. Marta została na stacji w niebieskoszarej, śmierdzącej chmurce. Samochód odjechał. Nie w stronę Ostrzyhomia, skąd. W stronę Nitry.
Wszyscy, którzy byli na stacji – Polacy, Słowacy, Niemcy, Czesi – zaczęli powoli chować swoje telefony do kieszeni. Zachowywali się dość naturalnie. Przeszli już do porządku dziennego nad niemożliwym, i to jakiś czas temu. Teraz nie dziwili się już niczemu, bo nie miało to sensu. Ot, pobili się, tyle. Nowina.
Do Sturowa w każdym razie wjazdu nie było ani od strony Mużli, ani Nany. Na twojej dokładnej, wojskowej mapie była jednak jeszcze jedna droga. Odgałęziała się w prawo, do Dunaju, od trasy Mużla-Sturovo i prowadziła wzdłuż rzeki, a później przez tereny fabryki Kappa.
Facet pilnujący szlabanu miał wąsy i nie wahał się ich użyć – kręcił nimi to w jedną, to w drugą, że niby nie ma chuja i was nie wpuści, ale wystarczyło durne 10 euro, żeby wąsy oklapły i szlaban się podniósł.
To przekupywanie wąsacza wyglądało bardzo dziwnie, bo odbywało się wobec ściany ciemności. Tak to wyglądało. W tę ścianę ciemności wjechaliście zaraz po opuszczeniu terenu fabryki. Nie mogłeś powiedzieć, żebyś się nie bał.
*
Za granicą dnia i nocy okazało się, że nie tylko stało się ciemniej, ale i zimniej. Zupełnie, jakby pory roku przyspieszyły o kilka miesięcy. Tu było coś w rodzaju końca suchego października, mimo że jeszcze przed chwilą mieliście początek września.
I była noc. Odwróciłeś głowę. Za twoimi plecami był sobie najzwyklejszy dzień. Wąsacz stał, podpierał się pod boki i patrzył za wami.
*
Przez Sturovo przejechaliście bez większych problemów. Cała policja siedziała najpewniej na granicach miasta. Wewnątrz niego, owszem, były tłumy, ale może właśnie dlatego można było więcej. Nikt nikogo nie kontrolował, nikt nic od nikogo nie chciał. Za dużo tego wszystkiego było i samo jakoś się organizowało. Lokalni i przyjezdni gadali z Innymi – trochę na migi, trochę jakimś wyrobionym już – w tych parę godzin – czymś w rodzaju koine. Handlowali. Inni – bogiem a prawdą – nie mieli zbyt wiele do zaoferowania rzeczy sensownych, ale przyjezdni brali od nich to, co uznali za „cool” – jakieś proporczyki z samochodów, paski ze spodni, ich śmierdzące papierosy. W końcu z innego świata. W zamian dawali euro, które Inni przytulali z wielką ochotą. Dziwiło cię to. Skąd oni, jeśli faktycznie są z jakiejś innej rzeczywistości, mogą znać euro? Dlaczego im na euro zależy? Co, żeby tu się nachapać a tam, do siebie, wywieźć? Chcą zostać na stałe?
Zatrzymałeś samochód.
– Idę pogadać – powiedziałeś Robertowi.
– Idź – powiedział. – Ale niedługo nie będą już egzotyką. Będziesz ich miał na pęczki i będziesz miał ich dosyć.
Wysłałeś mu zdziwione spojrzenie. Marta otworzyła drzwi i stanęła obok ciebie.
– Chodź – powiedziała. – Ja też chcę.
Ale zanim doszliście do pierwszej grupy Innych, która stała pod urzędem miasta przypominającym wielki, zapomniany klocek, którym bawiło się jakieś megalityczne dziecko i którym po prostu pierdolnęło o ziemię aż popękał – Marta szturchnęła cię pod żebro.
– Ej – powiedziała – patrz.
Odwróciłeś głowę.
Anna – najbezczelniej w świecie – pakowała się do samochodu, w którym siedział Robert.
Ciąg Dalszy Nastąpi
<< PILOT SERIALU: Kraje, których nie ma
<< Odcinek pierwszy: Suka
<< Odcinek drugi: Trup Anny K
<< Odcinek trzeci: Kostnica
<< Odcinek czwarty: Dzień żywych trupów w mieście Ołomuniec
<< Odcinek piąty: Wschodnio(środkowo)europejska psychoterapia
<< Odcinek szósty: Zły kot
<< Odcinek siódmy: Krew na białych adidasach
<< Odcinek ósmy: Inni
AUTOR, AUTOR
Ziemowit Szczerek, choć z wykształcenia prawnik, zajmuje się dziennikarstwem internetowym, a żeby nic nie było za proste - także stosunkami międzynarodowymi, z których się doktoryzuje. Publikował m.in. w „Lampie”, „Studium”, „Nowej Europie Wschodniej” i „Tygodniku Powszechnym”. Interesuje się granicami (w różnym znaczeniu), Europą Środkową, Wschodnią i Bałkanami, ale po pierwsze – nie tylko, po drugie – to się zmienia.
Ilustracje: Mateusz Kamieński (ur. 1977 roku w Radomiu) - ukończył Wydział Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Grafik, ilustrator, projektant. Prowadzi studio graficzne mateoo, a kiedy robi sobie przerwę od prowadzenia studia graficznego mateoo, jeździ po Europie Środkowo-Wschodniej i bardzo uważnie na nią patrzy. A potem to, co zapamiętał i obfotografował, trawi mózgiem i zwraca rękami.
Serialowi patronują
ZIEMOWIT SZCZEREK DOTYCHCZAS NA E-SPLOCIE - EAST SIDE STORIES:
Tygiel Berbera Alego – część pierwsza
Tygiel Berbera Alego - część druga i ostatnia
Potraviny
Waldhutten - część pierwsza
Waldhutten - część druga i ostatnia
Klątwa doktora Nambaryna - część pierwsza
Klątwa doktora Nambaryna - część druga i ostatnia
Sri Lanka Maz.
Diabły w Ałuszcie
Sallahaddin