W poprzednich odcinkach
PILOT SERIALU: Kraje, których nie ma
Odcinek pierwszy: Suka
Odcinek drugi: Trup Anny K
Odcinek trzeci: Kostnica
Odcinek czwarty: Dzień żywych trupów w mieście Ołomuniec
Odcinek szósty: Zły kot
W kostnicy faktycznie leży Anna. Co prawda jakiś niezborny patolog zerwał jej przy trepanacji czaszki skórę z twarzy tak mocno, że trudno powiedzieć na sto procent, czy to ona, czy nie ona, ale generalnie wszystko się zgadza. Zgadzają się nawet z grubsza dane osobowe. W momencie, gdy Darek i Robert nie mają pojęcia, co o tym wszystkim myśleć, dzwoni telefon Darka. Zgadnijcie, kto dzwoni.
- Skąd cię znam? – spytała Anna i zachichotała. – Przypomnij sobie. Przypomnisz sobie, jeśli się wysilisz. Trochę chociaż.
- Ania – powiedziałeś. Starałeś się brzmieć łagodnie, ale zarazem stanowczo. – Przestań się mną bawić. To wszystko jest, widzisz, dziwne.
- Po pierwsze, to Anna, a nie jakaś tam Ania – odpowiedziała ona. – A po drugie, to strasznie słabo cię słyszę. Coś zakłóca.
- Skąd wiedziałaś, że przyjechaliśmy cię szukać – spytałeś.
- Słucham?
- SMS, który mi wysłałaś. Skąd wiedziałaś.
- Jakoś tak samo mi się wie różne rzeczy. Cóż.
Oczekiwałeś na chłód w kręgosłupie. Ale ten nie nadchodził.
- Czyli wiesz, że przedwczoraj w rynku w Ołomuńcu znaleziono martwą dziewczynę, która podejrzanie przypomina ciebie – powiedziałeś po chwili.
Usłyszałeś śmiech. I w końcu poczułeś ten chłód. Bałeś się i nie mogłeś się temu – że się aż tak bardzo bałeś – nadziwić.
To był mniej więcej taki sam strach, jaki w dzieciństwie czułeś w ciemnym pokoju, kiedy rodzice już spali w oddalonej o lata świetlne sypialni, a ty się naczytałeś horrorów o duchach. - Anka…
- Anna – powiedziała zimnym głosem. – Nazywam się Anna Kraj.
- Kraj… A patrz, ja cię znam jako Annę K. póki co.
- To dobrze znasz.
- Kim jest Anna K., która leży w kostnicy?
Śmiech.
- Zabawny jesteś. I strasznie słabo cię słyszę.
- Powiedz mi.
- Co mam ci powiedzieć?
- Powiedz mi… czy to…
- No co? Co mam ci powiedzieć? – W jej głosie wyczuwałeś nitki szyderstwa. Cienkie, bo cienkie, ale jednak. Suka.
- Dobrze wiesz, co – chciałeś zabrzmieć pewnie, ale cóż – nie zabrzmiałeś pewnie. W ogóle miewasz kłopoty z pewnością siebie, szczególnie w nietypowych sytuacjach, a ta – umówmy się – jest nietypowa. Musisz się skonsultować z psychoterapeutą. Choćby tym niedowieszonym.
- Słuchaj, Darek, dosyć – Anna Kraj, jak się wydaje, nie dzieliła twoich psychologicznych problemów. – W ogóle cię nie słyszę. Jeśli chcesz porozmawiać, spotkajmy się. Ja też, tak samo jak wy, jadę na południe.
- Na południe – mruknąłeś. – A skąd wiesz, że my jedziemy na południe?
- Bo mi powiedzieliście.
- Nie mówiliśmy.
- Słuchaj, ta rozmowa staje się z minuty na minutę coraz bardziej niedorzeczna. Jestem w Ostrzyhomiu. Jakby co.
Święte oburzenie uderzyło ci do głowy jak strzał adrenaliny i pokonało nawet strach. Ona ma czelność mówić o niedorzeczności! No żesz kurwa mać!
- Do jasnej cholery…
- Nie słyszę cię. W ogóle cię nie słyszę.
- Przecież to jest popieprzone… – zawahałeś się – …gdzie w tym Ostrzyhomiu – spytałeś już nieco innym tonem, za który jeszcze w tej samej sekundzie miałeś ochotę kopnąć się w tyłek.
- W Ostrzyhomiu. Po węgiersku Esztergom.
- Jasna cholera, Anka! Ale…
- Nie słyszę cię!
- Gdzie dokładnie w tym… – zacząłeś i nagle jasny szlag cię trafił. Co ona sobie, do ciężkiej cholery, wyobraża? - I po cholerę mam jechać za tobą do tego Ostrzyhomia! Czy tobie się w głowie nie poprzewracało? Skąd ci w ogóle przyszło do głowy, że mnie interesuje, gdzie jesteś? Dlaczego?
Anna brzmiała na autentycznie rozbawioną.
- Przestań żartować – odpowiedziała chichocząc. - Oboje doskonale wiemy, dlaczego.
Milczałeś. Nie dlatego, że wytrąciła cię z pantałyku, tylko znów najnormalniej w świecie nie wiedziałeś, co powiedzieć. Zerknąłeś na psychoterapeutę. Klepał się po kieszeniach w poszukiwaniu fajek.
- Nie słyszę cię – usłyszałeś jej głos. – Coś zakłóca.
- Nic nie mówiłem – odparłeś zimno.
- Nic nie słyszę – odpowiedziała i rozłączyła się.
Wybrałeś jej numer raz czy dwa razy, ale wiedziałeś, że nie odbierze.
Odwróciłeś się na pięcie. Robert stał przy masce land rovera, odpalał papierosa i patrzył z dziwnym spokojem, jak wchodzisz z powrotem do budynku kostnicy. Pchnąłeś drzwi, kopnąłeś fikusa w korytarzu aż się zakolebotał, przeszedłeś kilkanaście energicznych kroków korytarzem i z rozmachem otworzyłeś drzwi gabinetu kierownika. Łysego, pretensjonalnego palanta.
- Jak się nazywa ta Anna? – warknąłeś. Kierownik drgnął, wystraszony. Zamrugał nerwowo, zminiaturyzował stawianego na ekranie komputera pasjansa i popatrzył na ciebie z wyraźną niechęcią. - Jej nazwisko – warczałeś. - Nazwisko, kierowniku kostnicy.
- Kraj. Anna Kraj – odpowiedział powoli. - Jak – nie wiem – Olomoucky Kraj. Albo Zlinsky Kraj…Po waszemu Kraj to też kraj?
- A, pierdol się – wycedziłeś i trzasnąłeś drzwiami, tak się pożegnałeś z kierownikiem. Aż prezydent Klaus zleciał ze ściany. Z tego miejsca, w którym w większości biur w twoim ojczystym kraju wisi krzyż.
*
- W sumie to powinien kasę oddać – powiedział Robert. – Ten cały kierownik.
- No powinien – zgodziłeś się. – Cztery tysiące koron. To, było nie było, koło sześciu stów. Piechotą nie chodzi.
- Nie chodzi – kiwnął głową Robert.
Siedzieliście w knajpie w rynku, niedaleko miejsca, w którym znaleziono martwą Annę Kraj. To było zadziwiające, jak szybko można przejść do porządku dziennego nad niemożliwym. Po rynku snuli się ospale japońscy turyści i w gruncie rzeczy nudzili się jak mopsy, bo wszystkie europejskie miasta wydawały im się takie same. Robili zdjęcia pozłacanym napisom SPQO na ołomunieckich budynkach publicznych i nie poruszało im to w głowach żadnych przekładni ani dźwigni, bo czemu miałoby poruszać. Setki lat Europejczycy patrzyli na nich jak na małpy w zoo i wygrzewali się w rozkosznej ignorancji na temat ich kulturowych rudymentów, to czemu nie mieliby teraz tego robić w stosunku do nas. Tyle tylko, że Japończycy byli grzeczni. Za grzeczni. Chińczycy już tacy grzeczni nie będą. Bo choć to całe „chińskie zagrożenie” to pic na wodę i fotomontaż, to jednak nowa niskopienna i śniadoskóra klasa wyższa już dorasta, już czeka, żeby porozbijać się od europejskiego zamku do zamku podrabianymi – i wcale nie gorszymi od oryginałów, za to znacznie tańszymi – bentleyami, rollsami i lexusami, niech nas mają w swojej opiece mistrzowie Kong i Deng.
Znów piliście. Czeskie piwo. Już nawet nie liczyłeś, które z kolei. Nie czułeś się pijany. Im więcej piłeś tego nieszczęsnego piwa, tym bardziej byłeś zmęczony. Nie dawało się tym upić.
Czesi – z kolei – nie mogą pić polskiego.
W każdym razie ten Karol z Zaolzia – bo Karol mu na imię było – przyjechał do Krakowa na studia z tej ich Karwiny czy Czeskiego Cieszyna, czy może z samej Ostrawy, z tej jej części, którą kiedyś nazywano polską.
No i na jednej z pierwszych imprez na roku poszliście wszyscy na piwo i nieszczęsny Karol schlał się jak prosię. Skakał ze stołka na stołek jak żabka, turlał się po podłodze, a na końcu zjadł świeczkę. Potem na zajęciach tłumaczył się, że stało się coś, czego się nie spodziewał.
Bo u nas, mówił, w Czechach (u nas! Zwróćcie państwo łaskawą uwagę), to się pije to piwo, i pije. I jedyne, co z tego jest, to tylko to, że się sika, a jak się chce tak serio nawalić, to trzeba pić beherovkę. No i się biedny Karol nie spodziewał, że się piwem można upić. I się upił.
No, ale dlatego potrzebna jest wam beherovka.
- Szanowny panie – machnąłeś ręką na kelnera. Po polsku się do niego odezwałeś. Nie miałeś nastroju na udawanie, że mówisz po czesku i jakieś „prosim vas pane” czy ogólnosłowiańską kurtuazję. Ani na gadanie po angielsku z kolesiem, którego język rodzimy jest o jakieś dwa tony może różny od twojego. – Panie. Daj pan beherovki. Robert – odwróciłeś głowę. – Tobie też? Trzeba. Nie?
Robert pokiwał głową w litewskim smutku. Kelner też skinął. Jak zawsze, gdy zamawiałeś wódkę w Czechach, poszukałeś w twarzy kelnera cienia szyderstwa. Pobłażliwego uśmiechu. Czegokolwiek w tym stylu. Bo jeśli Polak, to i wódka. Twarz kelnera była jednak z kamienia. Żegnaj Gienia, świat się zmienia.
- Robert, a po co w ogóle zdejmuje się tę skórę z twarzy – spytałeś po chwili. Gapiłeś się na morawskiego orła, którego właściciele knajpy powiesili sobie pod sufitem, najwyraźniej w mocnym poczuciu lokalnego patriotyzmu.
Morawski orzeł wygląda dość groteskowo, bo jest w biało-czerwoną kratkę. A właściwie srebrno-czerwoną, bo w heraldyce biały nie występuje. Wygląda tak, jakby polski bielik zderzył się z dużą prędkością z chorwacką szachownicą. Albo jakby wpadł do sieczkarki, a potem ktoś próbował go na nowo złożyć. Heraldyka, jak dla ciebie, była od zawsze fascynująco odjechaną zabawą.
Robert gapił się na ciebie raczej nieprzytomnym wzrokiem. Grzebał bezwiednie widelcem w resztkach swojego wołowego gulaszu.
- Żeby się dobrać do mózgu – powiedział w końcu, odkładając widelec i ujmując ciężki kufel za ucho. - Muszą odsłonić czaszkę, żeby móc odpiłować jej czubek. Ale nigdy nie widziałem, żeby całą skórę zdzierali.
- No to po co.
Robert wzruszył ramionami. Wypił trochę piwa. Zagapił się przez okno na ołomuniecki rynek.
- W Ołomuńcu, na Fiszplacu, gdym na warcie, Hergott, stał… - zanucił.
- „…kurwa, stał” – poprawiłeś.
- Jedno i drugie ma swój urok – zauważył, gapiąc się gdzieś na dno kufla.
Przez chwilę milczeliście.
- Popatrz – powiedziałeś w końcu. -Tyle wystarczy, żeby..
- No.
- Żeby człowiek, no… patrz. Miała twarz, i… No…
- No.
- Żeby już… no wiesz. Jest człowiek… Bo przecież my tak na tą jej twarz… to znaczy ta twarz…
- No.
- Ta twarz to była ona, no… a teraz, ot, tak, bez twarzy…
- No.
- No ale najlepsze jest to, że ona żyje.
Robert popatrzył na ciebie. Oczy miał bardzo mętne.
- No.
- A jednocześnie leży w kostnicy.
- Darku. Jako twój psychoterapeuta – powiedział powoli, z namaszczeniem, jak doktor Gonzo do Raoula Duke’a. – Powiem ci tak: niech się pan nie wygłupia.
- No ale co mam się nie wygłupiać.
- Przecież to nie może być ona – powiedział Robert. – Jeśli mnie rozwaliła samochód, a do ciebie dzwoniła. Jak to mawiał Sherlock Holmes? Że jeśli wyeliminujemy niemożliwe, to wszystko pozostałe, choćby nie wiadomo, jak prawdopodobne, musi być prawdą.
- No – kiwnąłeś głową. - Chyba, że to wszystko, co pozostałe też jest niemożliwe.
Znów milczeliście.
Pokaż tę gazetę – powiedział w końcu Robertas. Wyciągnąłeś ją z bocznej kieszeni bojówek. Była już trochę wyświechtana. Rozłożyliście na trzeciej stronie, na rubryce „krimi”.
Gapiliście się na zdjęcie zwłok w nadziei, że znajdziecie jakiś element niepasujący do całej reszty. Który zasugeruje, że to wszystko to tylko nieprawdopodobny zbieg okoliczności. Po dwóch minutach intensywnego wgapiania się złożyłeś gazetę i schowałeś ją do kieszeni.
Kelner postawił przed wami dwa kieliszki borowiczki. Z grubego szkła. Lubiłeś te czeskie kieliszki. Kojarzyły ci się z jakąś bardziej stateczną, porządną wersją chlania. Bardziej Bogu miłą.
- To bude… - wyjął kelner kartkę i zaczął liczyć.
- A czy my się gdzieś stąd, kurwa, ruszamy? – wysyczałeś nagle jak wściekły gąsior, ku swojemu własnemu zaskoczeniu. Gdybyś mógł, rzuciłbyś się kelnerowi do szyi. Czułeś się tak, jakby nagle eksplodował w tobie wulkan. Wrzód, zbierający od dawna ropę. – Czy nie możemy po ludzku, kurwa, zapłacić jak będziemy wychodzili? Jak wszyscy inni goście z tej waszej zasranej morawskiej gospody? Czy jeśli Polacy zamawiają wódkę to automatycznie znaczy, że za chwilę będzie problem z wyciągnięciem od nich kasy?
Kelner przerwał wypisywanie rachunku. Wyglądał, jakby chciał was przytulić do piersi i pogładzić po głowach.
- Ano – powiedział po chwili. – Tak to je obvykle. Szanowny panie kurwa-kurwa.
Schował jednak notatnik do kieszeni i odszedł.
- Widzisz – powiedziałeś. – Trzeba było po angielsku zamawiać wódkę.
- I tak by cię poznali po akcencie – sucho przerwał ci Robert i wzniósł kieliszek. – Cyk.
- Nie mam polskiego akcentu – odpowiedziałeś. – Cyk.
- Masz.
Wypiliście.
- No i co z tego. Francuzi mają francuski, Niemcy niemiecki. To dlaczego ja nie miałbym mieć polskiego.
- Nie mówię, że nie powinieneś, tylko, że masz. To ty masz z tym problem, nie ja. Wy, Polacy, macie problem z takimi rzeczami.
- Też jesteś Polakiem.
- Ale innym. Z Litwy. Mnie wasze kompleksy i toksyny narodowe nie dotyczą.
- No to cię litewskie dotyczą. Które są takie same jak nasze, tyle, że uzupełnione o kompleks krótkiej, trzymilionowej fujarki.
-Ta fujarka kiedyś była potężna, wiesz.
- Tym gorzej dla kompleksu.
Robert roześmiał się.
- Tyle, że ja jestem psychoterapeutą.
- Medice, cura te ipsum.
- To inna sprawa – zgodził się Robert. – W każdym razie, jako twój psychoterapeuta, radzę ci się napić wódki.
- No tak – pokiwałeś głową. – Jesteś moim ukochanym psychoterapeutą.
- No.
- Tylko tyle?
- Co: tylko tyle.
- Tylko tyle mam zrobić? Napić się wódki?
- A co, przepraszam, przychodzi ci innego do głowy?
- Nie wiem, to ty jesteś psychoterapeutą.
- No, to mi zaufaj - Robert rozparł się wygodnie na krześle. Skinął na kelnera. - Zwei Beherovka, bitte. Aber schnell, mein Junge.
- Das ist aber alles? Oder wunschen Sie auf einmal mehr Wodka? – spytał kelner z uśmiechem, który gdyby nie twoje głębokie pokłady dobrej woli, mógłbyś uznać za szyderczy.
- A o której kończy pan robotę? – spojrzał na niego Robert zwany Zygizmundem.
Kelner uśmiechnął się. Dość głupkowato.
- Was?
- Pytam: o której kończy pan robotę – upierał się Robert. Po polsku, a co do istoty – po litewsku.
- Nerozumim.
- To proste: o której kończy pan robotę.
- V deset.
- W takim razie, chłopcze, do deset jeszcze jest wystarczająco dużo czasu i będziesz podawał nam wódkę w takim rytmie, na jaki będziemy mieli ochotę. Bo to jest twój zawodowy obowiązek. Paniał?
- Polibte mi prdel, kurva Polaci – wymruczał kelner odchodząc. Robert natychmiast stracił nim zainteresowanie.
- Widzisz, całą psychoterapię w zasadzie można by zamknąć w jednej, jedynej doktrynie myśleniowej, w dodatku takiej, jaką nasza strefa kulturowa posługuje się od prawie dwóch tysięcy lat. W doktrynie Marka Aureliusza. A konkretnie w paru jego zgrabnych maksymach. A konkretnie w jednej.
Spojrzałeś na Robertasa krytycznie.
- To dość banalne.
- Banały dlatego są banałami, bo są prawdziwe. Maksyma Marka Aureliusza wystarczy ci idealnie jako tak zwana intelektualna podbudowa każdej w zasadzie psychoterapii. Ale – uniósł palec w górę – musi być jeszcze podbudowa emocjonalna.
- A jest nią?
- Herr Ober! – ryknął w stronę kelnera Robertas. - Ich glaube nich dass es so lange dauern zwei Glaeser Beherovka zu giessen.
- Nezlob me, kamarat – powiedział z miłym uśmiechem kelner, kiedy stawiał przed wami kieliszki – Protoze jestli zavolam policii, to rychle uvidite, jak dulezite jsou opili Polaci v Olomouci.
- Wot: podbudowa emocjonalna – powiedział Robert, podnosząc kieliszek.
- Tylko tyle? – spytałeś, po czym wychyliłeś.
- Ogólnie rzecz biorąc, tak.
- A inne rzeczy?
- Jakie inne rzeczy?
- Na przykład – nie wiem. Inne używki.
- Eee – machnął ręką twój psychoterapeuta. – Nie ma to specjalnego sensu. Jeśli jesteś w depresji, najgorsze, co możesz zrobić, to zapalić blanta. Gandzia potęguje doznania, które przeżywasz, więc jeśli masz doła albo lękówę, to ci się tylko pogłębi. To samo dotyczy kwasów albo grzybków. Dlatego psychodeliki każdego rzędu raczej odpadają. Byłyby okej, gdybyś uzupełnił je jakimś euforykiem, na przykład spidem.
- No tak – zgodziłeś się.
- Ale to fałszywa droga. Bo zjazd po spidzie to taka potworność, dół, nonsens i moralniak, że dla człowieka w depresji to prawie że pętla – powiedział, a ty spojrzałeś mimowolnie na jego bruzdę wisielczą. Udał, że nie widzi.
- Ober! – wrzasnął. – Dwie!
- Koks z kolei – podjął, gdy kelner w absolutnym milczeniu postawił przed wami dwie beherovki i odszedł sztywnym krokiem – działa wszystkiego jakieś dwadzieścia minut. Biorąc pod uwagę, że taka impreza kosztuje kupę kasy, to generalnie się nie opłaca. O heroinie nie wspomnę, bo celem psychoterapii nie jest zamiana pacjenta w srającą pod siebie roślinę, którą wszystko boli.
- Czyli Marek Aureliusz i wódka – upewniłeś się, podnosząc kieliszek.
- Z grubsza – zaznaczył twój psychoterapeuta. – Z grubsza. A tak poza tym, to są rudymenty naszej kultury.
- No, ale po wódce trudno być stoikiem – zauważyłeś, bo sam to, notabene, właśnie zaczynałeś odczuwać.
- Niby tak – pokiwał głową Robertas. – Nie do końca, ale niby tak. Dlatego – sięgnął do kieszeni – należy uzupełniać ją na przykład tym.
Postawił na stoliku małą buteleczkę.
- Co to jest?
- Melasa.
- Melasa?
- No melasa. Uspokaja. Na początek pomaga. A poza tym to eter, węglan litu, kwas walproinowy, karbamazepina, okskarbazepanina, lamotrygina. Ta dalszi, jak mawiają Ukraińcy.
- Żaden Freud? – dopytywałeś.
- A po co. Tylko wszystko komplikuje. Panie starszy!
*
Wyglądało na to, że z tego wszystkiego zapomnieliście, po co w ogóle wyjechaliście z Polski.
*
Mimo wszystko zapaliliście jednak blanta.
Gdy wyszliście w końcu z knajpy, pod której sufitem wzlatywał i wzlecieć nie mógł morawski orzeł, poszliście w stronę hostelu „The Rhymesters”, w którym wynajęliście dwuosobowy pokój. Gdy już byliście na wysokości ulicy Strzeleckiej, drogę zastąpili wam rośli Murzyni.
Było ich czterech, wyglądali, jak tania podróba swoich kolegów zza Wielkiej Wody. Wszystko było niby okej, tyle że niby-gangsterskie ciuchy, które nosili wyglądały na podrabiane. Tureckie. Stanęli wam na drodze i czekali, aż podejdziecie.
Trochę wam się ci Murzyni nie zgadzali z koncepcją Republiki Czeskiej, i chyba tylko dlatego nie wystraszyliście się i nie poszliście inną drogą.
Czarnoskórzy niemiecczyzną łamaną z angielszczyzną wytłumaczyli wam, że mają najlepszy sprzęt w mieście. I niedrogi. I faktycznie było tanio, więc Robert, niepomny tego, co mówił jeszcze niedawno na temat emocjonalnych wspomagaczy wychodzenia z depresji, kupił kilka gramów pięknie pachnącego zielska. Usiedliście z Murzynami na krawężniku i delektowaliście się atmosferą depenalizacji. Miałeś ochotę machać przyjaźnie ręką przechodzącym patrolom, ale – jak na złość – żaden patrol akurat nie chciał przejść.
Dżoint krążył z ręki do ręki, a wy dowiedzieliście się, że Czarni są – co prawda – z Berlina, a ich główny rejon działalności to Treptower Park, ale po schengeńskim otwarciu granic uznali, że warto podjechać ze sprzętem kawałek dalej. Powiększyć – jak to ujęli –zasięg rynkowy.
Próbowali w Polsce, ale tam – jak narzekali – Murzynów biją, rasizm, państwo policyjne i ogólnie atmosfera jest nieprzyjemna. Co innego w Czechach. Te bardzo chwalili. Spokojny ludek, policja się nie czepia, marihuana mniej więcej legalna. Jedyne, co im się nie podobało, to Cyganie. Po pierwsze – cygańscy dilerzy ganiali Murzynów jako konkurencję. Po drugie – Murzyni z Treptower Parku gardzili Cyganami. Mówili, że żyją jak dzikusy. Że są leniwi i brudni.
- Ale generalnie – mówił jeden z nich, o pociągłej twarzy cocker-spaniela jakby – podoba nam się tutaj, w Europie Wschodniej, moi przyjaciele. Bo to wszystko tu jest tak trochę jak Afryka.
- Afryka? – zdziwił się szczerze twój psychoterapeuta od siedmiu boleści. – W znaczeniu, że… - pomyślał, i nic nie wymyślił. – W znaczeniu, że co?
- Widzicie, moi przyjaciele – pokiwał głową ten cocker-spaniel a pozostali też kiwali. Wydawało ci się, że nie mają białek oczu a żółtka oczu. Żółte mieli białka. – Wy jesteście bardzo jak my. Nas jest tutaj – zatoczył palcem dookoła – czterech. Pochodzimy z czterech różnych krajów. Nie tylko z czterech różnych krajów, ale też z różnych części Afryki. Ja – wskazał na siebie palcem – jestem Dinka. Z Sudanu Południowego, niech pan nasz w niebie świeci nad jego niepodległością. On – wskazał kolejnego Czarnego, który na twoje oko nie różnił się niczym specjalnym od pozostałych – jest z Konga. Brazzaville. Tamten – wskazał jeszcze jednego, obardzo, ale to bardzo okrągłej głowie – jest z Namibii. Mówimy na niego Klaus.
Klaus pomachał wam dłonią o jasnym poszyciu.
- A ten – wskazał ostatniego – to Ishmael. Z Liberii. Ale dla was – łypnął żółtym okiem cocker-spaniel – jesteśmy wszyscy po prostu zwykłymi asfaltami. Z Afryki, i tyle. Tak po prostu. Nie zaprzeczajcie.
Nie zaprzeczaliście.
- Otóż wy dla nas też – błysnął tryumfalnie zębami cocker. – Polacy, Czechosłowacy, Słowakoczesi, Węgropolacy, Rosjanojugosłowianie – to jeden chuj, moi dżentelmeni. Jeden chuj. Jedna szara masa.
- No tak – wzruszyłeś ramionami. – I to nas czyni podobnymi?
- Nie tylko dla nas jesteście jednolitą szarą masą – ciągnął cocker, gdy już wessał mięsistymi wargami odpowiednią ilość dymu do płuc. – Ale dla nich – machnął przed siebie dłonią – też.
- Dla kogo – nie rozumiał Robertas.
- No tam – palec Murzyna wskazywał budynek czeskiej poczty przed wami. – Na zachodzie. To zachód – wytłumaczył – ten kierunek. Nas tam mają za jednolitą czarną masę, was – za jednolitą szarą masę. To niewielka różnica.
Milczeliście. Robert się roześmiał, ale nic nie powiedział.
- Oni jednak ani dla nas ani dla was nie są żadną szarą masą – ciągnął cocker spaniel. – My ich rozróżniamy. Wiemy, kto jest kim. Wiemy, kto jest Francuz, kto Anglik, a kto Niemiec. Co, nie?
Teraz ty się roześmiałeś.
- U nas, w Sudanie, mój przyjacielu – pokiwał psią głową Dinka – dużo się mówi o Zachodzie, o Europie. Mówi się, że tam się nic, tylko białe kobiety pieprzy, bo są spragnione czarnego mięsa, że pieniądze daje ci państwo. Jak chcesz mieć więcej – to pracujesz, ale jak nie chcesz dużo – to nie musisz. I tak trochę jest, ale to przesada. Bo jednak ten Zachód jest dla nas stresujący. To trochę jak mieszkanie u bogów, którzy stworzyli ten świat, bo to oni stworzyli ten świat. Ale u was jest nam lżej.
- Jak to – lżej? – zapytał Robertas zwany Zygizmundasem. Był nieco poirytowany.
Murzyn roześmiał się tak, jak to tylko Murzyni potrafią.
Zatoczył ręką dookoła.
- Bo przecież to nie wy to wszystko budowaliście. To wam budowali. Niemcy. W Czechach, Polsce, Rosji, wszędzie. Tak samo, jak u nas, w Afryce. Wszystko, co cokolwiek warte – wybudowali oni. – Znów wskazał zachód.
- Czasem jednak my… – powiedziałeś. Murzyn spojrzał na ciebie rozbawiony.
- Ja znam historię – powiedział. – Studiuję. Na Humboldcie. Nawet, jeśli to wy budowaliście, to nie według własnych wzorów, tylko odtwarzaliście – ich. Tak, tak – wyszczerzył się, widząc wasze zdumione spojrzenia. – Piszę pracę o Europie Wschodniej. Konkretnie – z tych podziałów na zachód i wschód Europy. Weber, linia Łaby… wiecie.
Ty wiedziałeś, Robertas – nie. Dlatego się irytował.
- Bardzo przyszłościowo, jak na imigranta – zauważył. – Historia. Pracy po tym w bród.
Murzyn popatrzył na niego zamyślony.
- Piszę doktorat – powiedział. – Jestem asystentem profesora Hahna.
- A oni – po chwili milczenia Robert kiwnął głową w stronę trzech pozostałych, milczących Murzynów. – Też są asystentami profesora Hahna?
- Nie – pokręcił głową z powagą Dinka z Sudanu Południowego. – To zwykli bandyci.
- A mnie się tu podoba jeszcze co innego – w ciszy, która zapadła powiedział ten z Konga. - Że tu, tak samo, jak u nas, jest jeszcze miejsce na czary. Tu się dzieją czary.
- Jakie czary, mój przyjacielu?
- Co wy, nie słyszeliście, co się dzisiaj stało w tym biednym małym miasteczku? W Słowacji? Albo Słowenii? Albo Sławonii Albo Słowianii?
- Słowacji – poprawił go Dinka. – W Słowacji, Denis.
- A co się stało? – Zdziwiłeś się.
- Oj, przyjacielu-przyjacielu – roześmiał się Denis chichotliwie, a jednocześnie jakby agresywnie. – Oj, przyjacielu-przyjacielu.
- Włączcie sobie telewizję. Albo sprawdźcie internet – powiedział asystent profesora Hahna, schował do kieszeni zapalniczkę i wstał.
Murzyni pożegnali się i wsiedli – upaleni jak bąki – do starego opla na berlińskich blachach i odjechali w stronę centrum.
Ciąg Dalszy Nastąpi
<< PILOT SERIALU: Kraje, których nie ma
<< Odcinek pierwszy: Suka
<< Odcinek drugi: Trup Anny K
<< Odcinek trzeci: Kostnica
<< Odcinek czwarty: Dzień żywych trupów w mieście Ołomuniec
Odcinek szósty: Zły kot >>
AUTOR, AUTOR
Ziemowit Szczerek, choć z wykształcenia prawnik, zajmuje się dziennikarstwem internetowym, a żeby nic nie było za proste - także stosunkami międzynarodowymi, z których się doktoryzuje. Publikował m.in. w „Lampie”, „Studium”, „Nowej Europie Wschodniej” i „Tygodniku Powszechnym”. Interesuje się granicami (w różnym znaczeniu), Europą Środkową, Wschodnią i Bałkanami, ale po pierwsze – nie tylko, po drugie – to się zmienia.
Ilustracje: Mateusz Kamieński (ur. 1977 roku w Radomiu) - ukończył Wydział Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Grafik, ilustrator, projektant. Prowadzi studio graficzne mateoo, a kiedy robi sobie przerwę od prowadzenia studia graficznego mateoo, jeździ po Europie Środkowo-Wschodniej i bardzo uważnie na nią patrzy. A potem to, co zapamiętał i obfotografował, trawi mózgiem i zwraca rękami.
Serialowi patronują
ZIEMOWIT SZCZEREK DOTYCHCZAS NA E-SPLOCIE - EAST SIDE STORIES:
Tygiel Berbera Alego – część pierwsza
Tygiel Berbera Alego - część druga i ostatnia
Potraviny
Waldhutten - część pierwsza
Waldhutten - część druga i ostatnia
Klątwa doktora Nambaryna - część pierwsza
Klątwa doktora Nambaryna - część druga i ostatnia
Sri Lanka Maz.
Diabły w Ałuszcie
Sallahaddin