Teraz pora na „dzieciaka” (Ryan Gosling) – jak tytułują go Shannon i Bernie Rose – by określił warunki umowy. Kaskader, kierowca do napadów i dobrze zapowiadający się rajdowiec, przyparty do muru staje się agresywny. Ogon skorpiona wyhaftowanego na jego kurtce zawisa w powietrzu, gotowy do zadania ciosu. Oglądanie uhonorowanego Złotą Palmą za najlepszą reżyserię filmu Nicolasa Windinga Refna jest jak zawieranie potajemnej umowy. Nie zadajesz pytań, ja prowadzę. Nawet poznawszy wszystkie spisane drobnym drukiem kruczki, naturalnym odruchem będzie ponowne złożenie podpisu. Nim to nastąpi, zapraszam na jazdę próbną.

„Czy zna Pan przypowieść o żółwiu i skorpionie?”, pyta sprzedawca. Owszem. Wóz wygląda łagodnie, ale zachowuje się jak zwierzę w niebezpieczeństwie. Nie ma sensu wnikać w szczegóły czy „przedrukowywać” streszczeń fabuły Drive. Znana jest już zarówno z licznych zapowiedzi, jak i migającej lampki na desce rozdzielczej, podpisanej „déjà vu”. Ostrzeżenie „gatunek na wyczerpaniu” nie zapala się jednak w filmie Refna ani razu. Dlaczego? Przecież na siedzeniach filmowych „muscle carów” zasiadaliśmy niejednokrotnie. Udajmy się na przejażdżkę, w trakcie której poznamy długą historię linii produkcyjnej, pamietającej złoty wiek Detroit (Forda Mustanga w wersji z 1968 z Bullita, Dodge’a Challengera ze Znikającego punktu i Chevroleta Chevelle „występującego” również w Drive). Nawet ostatnia dekada kryzysu gospodarczego nie była w stanie stłumić castingowych preferencji – zamiłowania do maszyn ze stajni Chryslera (Dodge Charger z Szybko i wściekle) i Forda (Shelby Mustang GT500 z 60 sekund, sentyment do Gran Torino w filmie Clinta Eastwooda). Nieważne, że ceny paliwa idą wciąż w górę. Podrasowane samochody, pisk opon i palenie gum w ostrzeliwanym pojeździe nie wyjdą z mody. Zważywszy na to, jacy aktorzy zasiadali za kierownicą przed Ryanem Goslingiem (Steve McQueen w Bullicie i Ucieczce gangstera Sama Peckinpaha, Barry Newman w Znikającym punkcie, Ryan O’Neal w Kierowcy Waltera Hilla), naturalnym jest, że krew na siedzeniach nieco przyschła. Refn obeznany z klasyką ociekającego od plam oleju gatunku – nie cofa licznika, zabierając wysłużonego Mustanga na jeszcze jedną przejażdżkę. Drivem wskrzesza klimat lat osiemdziesiątych, z którym kojarzą się raczej błyszczące w blasku księżyca motory. Takie jak Honda, na której Prince tnie kałuże powstałe po „purpurowym deszczu”, czy Harley Davidson napędzający co drugi hit Billy’ego Idola. Gosling, choć wyglądem, stylem i trzymaną w zębach wykałaczką wydaje się młodocianym chuliganem z paczki Dzikiego odbywającym praktyki u Harry’ego Callahana, grą aktorską nie przypomina żadnego z protoplastów.
To niemal lodowiec ogrzewany leniwym płomieniem niezbyt-zakazanego romansu i kruszony gangsterskim szpikulcem. Rzeczony romans z samotną matką nie ma nic z typowych dla gatunku, motoryzacyjnych ekscesów. Żadnego zrzucania zamaszystym ruchem ręki warsztatowych akcesoriów, śrubek, kluczy, żadnego seksu na karoserii czy podobnych rozkładówek z Playboy’a.



Duński reżyser szanuje gatunek na tyle, by nie obierać drogi na skróty, pakując się w ślepe zaułki remake’ów i pogrobowców. Dowodem scena w warsztacie naprawczym, sparodiowana już nawet w teledyskach pokroju „I’m On Fire” Bruce’a Springsteena. On – umorusany smarem, w przepoconym podkoszulku zdradzającym muskulaturę zwaną potocznie „sześciopakiem”, ale nie tym firmowanym przed Budweisera. Ona – złożona głównie z niebotycznie długich nóg, czerwonych szpilek (bo tylko tyle widać z perspektywy podwozia), od pasa w górę dopełniona przez szykowny kostium, biżuterię, chirurgicznie doskonałą talię i sponsora płacącego za wszystko, co widać. Gosling nie rzuca jednak tekstów z „rozmówek chodnikowych”, w stylu „potrzeba Pani przeglądu?”. Nieśmiało opiera się o maskę samochodu i wymienia zawstydzone spojrzenia z Irene (Carey Mulligan). Dla Refna istotniejsza jest sekwencja, w której kierowca zabiera matkę z synem na przejażdżkę malowniczym kanałem odpływowym, prowadzącym do Bull Creek w dolinie San Fernando, albo scena ukazująca bohatera niosącego śpiącego malca korytarzem. Gdyby nie opiekuńczy właściciel warsztatu – Shannon (Bryan Cranston) – randki by nie było. „Zaproponowałem, że odwieziesz Panią. Nie masz chyba nic przeciwko?”. Jeśli dotąd sprawuje się dobrze, wrzućmy wyższy bieg.





Pojazdy – by nie użyć wulgarnego zwrotu „bryki” – w filmie Refna dalekie są od fetyszu. Nie stanowią ani przedłużenia, ani substytutu, ani też ośmiocylindrowego odpowiednika libido. Tak też „Drive” nie jest po prostu ładny „gdyż tak wypada”. Wizualnie perfekcyjny był już Bronson i Valhalla Rising, w której szare niebo pożerała intensywna czerwień. Krew na tapicerce może i  dobrze się komponuje, ale pulsując w żyłach jest więcej warta. Wygląd Drive najlepiej tłumaczy rozmowa Berniego Rose’a z Nino (Ron Perlman). „Włożyłem w to kupę kasy, a samochód wygląda jak gówno. Chcę, żeby wyglądał jak zainwestowana kasa!”. Zachód słońca czy refleksy neonów w trakcie przejazdu po nocnym Los Angeles to dodatek do dynamiki. Co drzemie pod maską? Postać Goslinga prowadzi nader ostrożnie. Wedle dzisiejszych standardów kina akcji  to bardziej dryfowanie po ulicach niż jazda. Szuka kryjówek, gasi silnik w zaułkach, byleby nie zwrócić na siebie uwagi. Przepływa przez tranzytowe plenery Los Angeles, parkuje na anonimowych placach na obrzeżach miasta. Jednak kiedy trzeba, wciska gaz do podłogi i slalomem, gwałtownie skręcając, zaciągając hamulec ręczny, wdziera się w opuszczone alejki. Samochód obraca o 180 stopni, po czym rusza na wstecznym biegu, znikając z policyjnego „radaru” równie szybko jak się na nim pojawił. Z filmem jest podobnie.





Scena w windzie. Długie spojrzenie. Namiętny pocałunek spowalnia czas. Gosling przyciska Mulligan do ściany i zamyka oczy. Nie zapomina jednak o tym, co widział sekundę wcześniej. Kanciasty kształt pod marynarką trzeciego pasażera. Gangster Nino. W tym momencie czas zaczyna odtajać. Pierwszy cios, kolejny i następny padają tak nagle, że długość sceny odmierzają już nie odgłosy mijanych pięter, a pokrycie powierzchni ścian krwią. Połysk szybko matowieje. Refn kieruje swój film nieco naprzeciw oczekiwaniom gatunkowym. Jak filmowy Kierowca, często używa wstecznego biegu. Początek, pomimo sceny napadu, jest spokojny - wyważony jak u Friedkina w Żyć i umrzeć w Los Angeles. Nie od razu wybucha w twarz. Reżyser pozwala każdemu spojrzeniu wytrwać, każdemu działaniu wybrzmieć, jakby chciał zaprosić nas do apartamentu Irene, przeprowadzić korytarzem do windy, zabrać na przejażdżkę po „Mieście Aniołów” w leniwe niedzielne popołudnie. Współczesne kino akcji ciągle nas pogania. Tu - możemy zostać „po godzinach”.
   
W tym momencie kierowca wyciąga rękę i chwyta pokrętło. „Posłuchajmy czegoś.”. Muzyka funkcjonuje w Drive jak wehikuł czasu. Retro electro College, Chromatics i Cliffa Martineza przekonuje, że film powstał dla muzyki, podobnie jak klasyki lat 80-tych: „Absolutni debiutanci” Juliena Temple, „Labirynt”, „Footloose” czy wspomniany wcześniej „Purpurowy deszcz”. Radiostacja Refna nadaje na podobnych falach, jednak ani to „złote przeboje” ani potraktowane ironicznie „perły z lamusa”. Kompozycje wykorzystywane przez reżysera w filmach wprowadzają dysonans. Heavy metalowe riffy towarzyszyły Jednookiemu w „Valhalla Rising”. „It’s a sin” Pet Shop Boysów pogłębiał nienawiść Bronsona żywioną do społeczeństwa, zmuszającego go do „komersowej” potańcówki w domu wariatów. Pierwsza część Drive usypia czujność, jak po lekkim przedawkowaniu waty cukrowej. W drugiej to, co wcześniej odbijało się w kryształowej kuli, przykryte zostaje zakrzepłą krwią. Słowa „Prawdziwy człowiek i prawdziwy bohater” brzmią gorzko. Przecież to „rycerskość” postaci Goslinga okazała się przyczyną nieszczęść. „Kiedy to się stało?” - kierowca zawiesza pytanie w powietrzu. Zmiana gatunku z romansu a’la Patrick Swayze na czwartą część Pushera, w filmie Refna następuje gwałtownie, jak zjazd na przeciwny pas autostrady. Właśnie wtedy, nie czekając na odpowiedź, reżyser zaciąga hamulec ręczny.



ZAKOŃCZENIE #1 (dla tych, którzy obejrzeli film jednokrotnie)

Wracamy do salonu. Drzwi uchylają się z sykiem – akustycznym sygnałem, projektowanym przez specjalistów w niedostępnych z poziomu ulicy biurach korporacyjnego wieżowca General Motors. Miarowe pulsowanie przestrzega przed niedomkniętymi drzwiami. Choć Drive rozpoczyna jak żółw a kończy jak skorpion, nic nie wskazuje na to, że warunki umowy zostały w którymkolwiek miejscu złamane. Dotarliśmy na drugą stronę niemal bez zadraśnięcia. Mroczna baśń o Los Angeles to najbardziej wyrafinowany z filmów duńskiego reżysera. Podejrzewam, że nawet zblazowanych postmodernistów z wytatuowanym na czole „SAMO” (wszystko już było) ruszy z foteli. Antybohatera tegorocznego festiwalu w Cannes film już ruszył. Reszta zapewne stoi w kolejce, by przejechać się raz jeszcze.

ZAKOŃCZENIE #2 (dla tych, którzy są już po drugim i kolejnych seansach)

Widz, szarpnięty pasem bezpieczeństwa, wybija sobie zęby o siedzenie i bryzga krwią na przednią szybę. Twardy szylkret żółwiej skorupy zarysowany jest od ataków żądła skorpiona. Drive zasłużyło na swój tytuł. To jazda z kierowcą rajdowym, znającym na pamięć wszystkie zakręty toru. Podobnie jak w przypadku podmiotu lirycznego ze słynnej piosenki, stającej się przedmiotem dyskusji gangsterów w Rezerwowych psach, film Nicolasa Windinga Refna sprawia wrażenie, że było jak za pierwszym razem.







Drive

reżyseria: Nicolas Winding Refn
scenariusz: Hossein Amini
zdjęcia: Newton Thomas Sigel
muzyka: Cliff Martinez
grają: Ryan Gosling, Carey Mulligan, Oscar Isaac, Ron Perlman, Christina Hendricks, Bryan Cranston, Albert Brooks i inni
kraj: USA
rok: 2011
czas trwania: 95 min
premiera: 20 maja 2011 r. (świat), 16 września 2011 r. (USA) FilmDistrict, 16 września 2011 r. (Polska)
ITI Cinema


Maciej Stasiowski - rocznik '85 (dobry rocznik), filmoznawca i audiofil. Laureat konkursu na najlepszy tekst krytyczny Kamera Akcja 2011, wyróżniony w konkursie im. Krzysztofa Mętraka 2010. Rówieśnik wielu wspaniałych longpleji, m.in. "Misplaced Childhood" Marillion i "Hounds of Love" Kate Bush. Nieco spóźniony na pokolenie X i zbyt laicki na pokolenie JP2. Lubi amerykańską prozę spod znaku Kurta Vonneguta i Josepha Hellera.