Pierwszemu Cymeryjczykowi obdarzonemu teutońską twarzą i akcentem Schwarzeneggera do Julii Roberts było bliżej, bo jeść zaiste uwielbiał, a kochał mocno. Co do modlitwy – z Cromem był raczej na bakier, skarżył się Subotaiowi, że nigdy jego modły nie zostały wysłuchane. Przodował za to w doczesności. Na przestrzeni swej wyprawy jadłem się raczył i przy jadle o życiu rozważał (w ujęciu na chłopski rozum), degustował osobliwości w czasie eskapady z landów barbarzyńskich ku cywilizacji, a nawet pijaniutkim będąc, w talerzu gębę swą nurzał. Film Johna Miliusa może i charakteryzowała rozwlekłość akcji, z retardacjami w postaci długaśnych przejażdżek po stepie ze wzniosłą muzyką w tle i tęsknymi spojrzeniami Dużego Arnolda na froncie. Po chwili jego Conan potrafił walnąć na odlew, a potem zapytać o drogę. W międzyczasie widz dostawał takie perełki jak scena, w której najwyraźniej odurzony (środkami jak najbardziej odurzającymi) Conan nokautuje wielbłąda czy owe uczty, będące wielką pochwałą życia i picia. Było też sporo nieskomplikowanej miłości. Do tego był przedziwnie obsadzony James Earl Jones jako Thulsa Doom, który miał w sobie coś z Dartha Vadera (Conan, I am your father, chciałoby się rzec). Murowany klasyk.
Takich nagród u Marcusa Nispela nie ma, ale to nie te rejestry (wskazówka: to reżyser powtórki z Teksańskiej masakry piłą mechaniczną). Może to dlatego, że nowy Conan o równie zwalistej sylwetce, którą nadał mu Jason Momoa, i dłuższej spódniczce w miejscu skórzanych majtek, nie je już tak dużo, kocha mniej i nie modli się wcale. Nie je, więc nie dyskutuje za wiele, lecz działa, czyniąc kolejne kroki ku zemście.
Deklarowanej radości życia i kochania nie widać wcale ani na obliczu Conana, ani w samym filmie Nispela. „Ogniu i śmierci kroczcie za mną” – mówi Conan – „bo idę ku zemście”. Jasne, że chcąc zrobić jajecznicę, nie da się nie rozbić paru jajek. Niech więc będzie chociaż radość mordowania – mordobiciu, obcinaniu części ciała (potem jeszcze podrygują na piachu, ale zupełnie nie ma w tym ironii), garbowaniu skór i ostrej młócce końca nie widać. Kto nie tego się spodziewał po pierwszej scenie, gdy Conan na świat przychodzi w samym środku bitwy i aż dziw, bierze że nie ma mini-mieczyka, by wrogom podcinać pęciny – chyba pomylił sale kinowe. Te rozbite jak kotlet epizody (mój ulubiony to wojownicy wyczarowani z piasku – ale to już było w Mumii) próbuje resztkami sił wesprzeć zmaltretowana fabuła – Momoa przyznał, że klecona na bieżąco, na planie filmu. Siniaki jej samej nieudolnie próbuje przypudrować (czytaj: nadać jej ramy epickiej historii z gatunku Sword and Sorcery) zupełnie zbędna narracja w wykonaniu mistrza tego fachu (dla ścisłości: zbędnej narracji, nie narracji jako takiej) Morgana Freemana. To ostatecznie ubija film na kwaśne jabłko.
Wystarczy na nokaut w kategorii „złe, że aż dobre”? Nie wystarczy. Conan jedynie lekko ogłusza, raczej – usypia. Chociaż przecie w jego świecie wszystko jest bardzo proste i nieskomplikowane, i teoretycznie nienudne, że aż miło. Akcji nie brakuje, jak w zegarku wpisana jest ona w cykl: mordobicie – dwie minuty przerwy – mordobicie. Dodatkowo nie ma tu żadnego podtekstu, to świat darwinowski, w zgodzie z biblijną zasadą, „by mowa była jako tak, tak – nie, nie”. I zaprawdę chwała Conanowi i jego światu za to, jesteście super. Conan ma prawo żyć, kochać, mordować i być z tego zadowolonym. Marcus Nispel nie, bo zmarnował potencjał tej historii, choć start to tak mocna scena otwarcia, w której kazał zagrać samemu Ronowi Perlmanowi! Chwilę później – dynamiczna scena zimowej walki młodocianego Conana (który mógłby się bez przeszkód zaprzyjaźnić z Hanną, nastoletnią asasynką z filmu Joe Wrighta) z burczącymi zwierzo-człeko-upiorami. Potem na arenę wchodzi Khal Zym, jego córka i jej stalowe paznokcie, i nagle... film zaczyna zwalniać. Tak to się dzieje, gdy reżyser wypuszcza się sprintem w stronę kina „tak złego, że aż dobrego”, a potem porzuca ten pomysł, by na powrót, i co gorsza byle jak, wcisnąć się w format. Zamiast przesteru i nieskończonego niedowierzania „co nam tu jeszcze wjedzie, wpełznie, zostanie wrzucone na ekran” – generyczne low fantasy (to znaczy bliskie naszemu światu z przeszłości – w tym wypadku low proponuję czytać dosłownie, jako „niskie i słabe”) spod znaku Magii i Miecza. I to tak na zupełnie poważnie w 2011 roku.
Po przekroczeniu magicznej granicy między filmem dobrym a złym, film, który nie ma już nic do stracenia, może pójść dalej. Ten Conan mógł nie tylko żyć, kochać i mordować, i być zadowolonym. Mógł zmiażdżyć. A nie miażdży. A przypomnijmy sobie jego motto z 1982 roku, kiedy Conan zapytany przez współbiesiadnika o to, co w życiu najlepsze, ze stoickim spokojem odpowiada: Zmiażdżyć wroga, pognać go przed sobą i nasłuchiwać lamentu kobiet. A jeśli Conan nie miażdży, to – cytując nowego klasyka – „wiedz, że coś się dzieje”.
Conan Barbarzyńca (Conan the Barbarian)
reżyseria: Marcus Nispel
scenariusz: Thomas Dean Donnelly, Joshua Oppenheimer, Sean Hood
postać Conana wymyślił: Robert E. Howard
występują: Jason Momoa, Stephen Lang, Rachel Nichols, Rose McGowan, Ron Perlman.
kraj: USA
czas trwania: 112 min
światowa i polska premiera: 19 sierpnia 2011.
*po lichym weekendzie otwarcia, gdzie Conana w amerykańskim box-office przebił skromny dramat The Help – marne na ów sequel szanse.
Kaja Klimek - rocznik 84, pochodzi z Tarnowskich Gór. W KPSC UJ przygotowuje pracę doktorską na temat remiksu w kulturze popularnej. Tłumaczka filmów i książek. W 2011 roku wyróżniona w konkursie dla młodych krytyków filmowych im. Krzysztofa Mętraka. Lubi plastikową biżuterię i serial Moda na sukces. Ale najbardziej Nicolasa Cage'a.