Pozamuzyczne miłe niespodzianki:
• Misiaczki przy bramkach dużo bardziej poczciwe niż w ubiegłym roku, widocznie organizatorzy wzięli sobie do serca falę krytyki w Internecie (Czesi nazywający OFFa festiwalem faszystów),
• Świetna aplikacja z harmonogramem koncertów w AppStore, dużo wygodniejsza niż rozdawane książeczki,
• Punkt gastronomiczny wreszcie oferował coś więcej niż kiełbasę z grilla,
• Przy rzeczonych kiełbasach, po zmroku, ktoś postanowił wyświetlać vintage pornografię,
• Mniej koszulek Pidżamy Porno na ciałach uczestników, które zostały zastąpione przez Swans i Sonic Youth (koszulki, nie ciała), jak i na stoiskach, które, wzbogacone o większą ilość płyt, książek czy filmów na DVD, przestały przypominać woodstockowy merchandise,
• Zespół The Lollipops rozlewający wódkę o 6 rano tego samego dnia, kiedy mają grać koncert, pozdrowienia chłopaki, jednak nie zdołałem dotrzeć na wasz występ, częściowo przez was samych.
Pozamuzyczne niemiłe niespodzianki:
• Błoto jednak musiało się pojawić ostatniego dnia, a jest to jedna z tych rzeczy, których szczerze nienawidzę, zaraz obok golonki,
• Kretyni, którzy uprawiają crowdsurfing na każdym koncercie, łącznie z uk garage i indie,
• W programie kolidują ze sobą świetne zespoły grające w tym samym czasie, coś trzeba wybrać i coś odrzucić.
Piątek, czyli animowana pornografia i syryjskie disco
Zgodnie z tradycją, nie pojechałem na dodatkowy dzień z dodatkowym koncertem, mimo że grała legenda, Current 93. A podobno zagrała wspaniale. Letnie festiwale to prawdziwy survival, a każdy dzień na nich to jakiś miesiąc mniej z całości życia. Szczególnie jeśli ktoś decyduje się na pole namiotowe. W tym roku spałem po raz pierwszy na lotnisku Muchowiec, widok sprzed hangarów jest przepiękny, Real niedaleko, a parówki z łososia za jedyne 3 zł. Na miejscu czekają prysznice (choć w kolejce czeka się do dwóch godzin), wi-fi i fancy-nowoczesne stoiska do ładowania komórek, zamykane na odcisk palca (choć nie chcą współpracować z niektórymi liniami papilarnymi).
Pierwszym koncertem uraczył mnie stary wyjadacz Lech Janerka, zagrał kilka solidnych hitów, małżeństwa w wieku moich rodziców gibały się w pobliżu i krzyczały wszystkie liryki, czułem się trochę nieswojo, choć łysy Lechu ciągle w formie. Następnie udałem się na Glasser w namiocie. Nie wiedzieć czemu w opisie dostarczonym przez organizatorów ktoś porównywał projekt do Enyi, gdy bliżej jemu raczej do Bat For Lashes czy Fever Ray z większym naciskiem na wokalizy. Ubiegłoroczny debiut Ring zdobył spore uznanie w blogosferze, a utwór Apply doczekał się najlepszego komentarza w dziejach serwisu Youtube. Prawdopodobnie został zdjęty za zbyt dużą ilość lajków. Koncert, tak jak i płyta, był krótki i minimalistyczny, ograniczał się do transowych plemiennych brzmień i głosu wokalistki ubranej w wymyślne poncho i czarną woalkę (zdjętej po pierwszym utworze). Gość po prawej zapętlał dźwięk tęczy, brokatu i jednorożca, a pani ładnie wyglądała.
Następnie kolejna z ważnych premier płytowych ubiegłego roku, Warpaint, grające głównie album The Fool. Cztery młode kobiety na scenie to wystarczający powód by się pojawić na koncercie, do tego wcale nie zawodzą muzycznie. Melancholijne, trochę szugejzowe indie w ich wykonaniu nie zmuliło, jak niektóre pozostałe koncerty OFFa. Choć osobiście wolałbym żeby grały bardziej jak The Raincoats.
Junior Boys nigdy mi nie robili. Do tego wyglądają bardziej jak Senior Boys ze swoimi brzuszkami. Subtelne pulsacje syntezatorów z nieznośną manierą wokalną nie nadają się jak dla mnie na największą scenę festiwalu. Ani do tańca nie porywa, ani do refleksji nie zmusza. Mimo dobrych ocen nowego albumu i występu, ja Seniorów krytykuję za brak energii na scenie.
Zaskoczeniem był francuski elektro duet Gangpol & Mit. Koncepcyjną całość tworzyły spaczone kreskówki, od animowania których zaczęli Francuzi, i elektroniczna muzyka taneczna wielu gatunków, z jedną cechą wspólną – szybko i z niespodziewanie zmienianym tempem. Tak więc od spokojnego bitu nagle przechodzili w ostre gabba, a na ekranie oglądać można było animowaną pornografię zwierzęcą, wyrywanie kończyn, zombie i wiele innych, wszystkie fabularyzowane i z autorskim sznytem.
Porażką był niestety Matthew Dear. Występ live zupełnie się różnił od nagrań studyjnych, ciężkie bity zostały zastąpione przez żywych muzyków, przede wszystkim źle nagłośnionych. Wydaje się, że lepszym pomysłem byłoby pozwolić Mateuszowi zagrać po prostu bit z laptopa i pozwolić recytować teksty piosenek.
Omar Souleyman dał najgorętszy występ dnia, a według licznych całego festiwalu. Ta wąsata gwiazda reprezentuje dabke (lub camel disco), nurt tanecznej muzyki z bliskiego wschodu. W rodzimej Syrii wydał jakieś pięćset albumów (sic!), głównie przy okazji wesel. W ostatnich czasach zdobywa popularność na Zachodzie dzięki wytwórni Sublime Frequencies, za pomocą której wydał trzy kolejne płyty i koncertuje po Europie. Obecnie pracuje nad remiksami dla Björk. Prostota jego piosenek jest również ich siłą. Zespół Omara składa się z Omara i gościa grającego na Korgach. Korgi zapętlają szybki bit i dodają różne przeszkadzajki, Mistrz Ceremonii coś śpiewa w ojczystym języku, a setki ludzi w namiocie podskakują na każde skinienie dłonią. Najlepszy w całym występie jest całkowity brak mimiki i emocji na twarzach obu muzyków, nawet kiedy drewniana podłoga wpada w rezonans i nie sposób nie skakać z tłumem, a Omar ze stoickim spokojem klaszcze w dłonie.
Po nagłym skoku ciśnienia nastąpił zjazd. Mogwai to katastrofa na żywo. Nic się nie zmieniło od trzech lat, kiedy dali koncert w Mysłowicach. Żadnej energii, kompozycje rozpływają się gdzieś w powietrzu, nie da się tego słuchać bez ziewania. Ciekawsze od słuchania ich muzyki jest już czytanie nazw kawałków (May Nothing But Happiness Come Through Your Door, I’m Jim Morrison, I’m Dead, How To Be A Werewolf i wiele innych). Może muzycy Mogwai powinni zacząć pisać i skończyć z graniem? Post-rock is dead.
Nie zachwyciło również Low. O ile w kompozycjach reprezentanta nurtu slowcore (nazwa dość żartobliwa) można odnaleźć ciekawe nawiązania do bluegrassu i country, to wydaje się, że grają zbyt robotycznie. Koncertowe piosenki niczym niemal nie różniły się od płytowych aranżacji (oprócz ściany nojzu na przywitanie, ale nojzu apatycznego porównując do brzmienia Sonic Youth), a liryki też nie budzą żadnych przemyśleń – I’m Nothing But Heart powtórzone harmonią wokalną kilkadziesiąt razy, Oh Nightingale kilkanaście. Powtórzenia można zrzucić na karb konstrukcji, piosenki opierają się często na crescendo. Ładne kołysanki na dobranoc, ale nie dla każdego. Wydawało mi się, że kiedy powiedziałem coś do znajomego, mówiłem głośniej niż grał zespół (może legendy o prośbach zespołu do dźwiękowców aby ściszyć ich muzykę są prawdziwe). Kolejnego dnia podsłuchałem zabawną rozmowę przy stoisku z fajkami, grupka wymieniała najbardziej mroczne zespoły, jakie znają, jeden z rozmówców bez wahania rzucił Low. Prawdopodobnie zupełnie nie zna dokonań tej grupy.
Po Low logiczną konsekwencją powinno być udanie się do łóżka, ale chciałem jeszcze zobaczyć jak radzi sobie Actress. Otóż radzi sobie kiepsko. Nie wiem jak zagrał później, wytrzymałem tylko kilka minut straszliwego męczenia buły przyciężkim basem i przesterowanym hi-hatem. Porównując do występu z Unsoundu znacznie obniżył poziom. Zostawiłem nawet dronującego Lopatina w drugim namiocie i pobiegłem do własnego.
Sobota, czyli niczego nie żałuję
Rano Porcys przegrał z portalem Screenagers 7:10. Można z czystym sumieniem usunąć Porcys z zakładek.
R. namówił mnie na występ wschodzącej być-może-gwiazdy popu Olivii Anny Livki, którą znać możecie z muzycznego show Polsatu. Pół Niemka pół Polka, sama pisze swoje piosenki, nagrywa dźwięki i szyje kreacje. Niestety, tym razem zawiedli techniczni, przez długie minuty Olivia nie mogła kontynuować występu, wygłupiając się do dobiegającej z drugiej sceny muzyki Muariolanzy.
Blonde Redhead to kolejny shoegaze na OFFie, chyba ulubiony gatunek Rojka, patrząc po line-upie kilku poprzednich edycji. Seksowne, pościelowe piosenki na żywo brzmią… różnie. Najlepiej wyszedł ostatni, tytułowy utwór ze znakomitej płyty 23. Następnie, zamiast zdążyć na Mołr Drammaz, poszedłem coś zjeść, co z relacji innych było karygodnym błędem, bo należało ich koniecznie posłuchać.
Błędu nie popełniłem za to wybierając się na YACHT. Po średnio porywającym albumie nie spodziewałem się takiego show. Mimo awarii prądu, grupa rozniosła namiot, grając pod koniec prawie w ciemnościach. Electro-pop, electro-clash, dance-punk; zespół ten ma więcej wspólnego z LCD Soundsystem czy !!! niż przypuszczałem. Szaleni Amerykanie mieli mnóstwo energii, wykonywali opracowaną choreografię jednocześnie grając i śpiewając, wokalistka wspinała się na głośniki i schodziła do widowni. Omar chyba został zdetronizowany.
Nadszedł pierwszy z bolesnych dylematów. W tym samym czasie grał Barn Owl, psych-folkowo-dronowa kapela, oraz Neon Indian, reprezentant chillwave’u. Wybrałem tego drugiego, dużo ryzykując, bowiem dwa single wypuszczone w eter z nadchodzącego albumu nie nastrajają pozytywnie. Na szczęście Alan Palomo zadecydował grać w większości stary, wakacyjny, synthpopowy materiał. Lekko przearanżowane kompozycje, dobry groove, theremin wśród instrumentów i charyzmatyczny Alan wijący się wśród syntezatorów zrobili mi wieczór, usłyszałem swój hymn lata Deadbeat Summer i ulubiony kawałek Indianina Mind, Drips.
Post-punkowej legendy, Gang Of Four, dane mi było zobaczyć tylko drugą połowę i nie mogę złego słowa powiedzieć o tym występie, nawet jeśli całe to rzucanie gitarą, tarzanie się po scenie i krzyczenie dwugłosem przez podstarzały proletariat ocierało się momentami o groteskę, przekaz polityczny jest, bas buczy aż miło, lud robotniczy w Polsce prosi o więcej.
Daniel Bejar, znany również z The New Pornographers, niezwykle twórczy muzyk, przyjechał do Polski z chamber-popowym projektem Destroyer. Ironiczna jest nie tylko nazwa, również muzyka, którą grają, ociera się o pastisz, przypomina popowe bandy lat 80. Gdyby nie przemyślane teksty i długie, rozwijające się kompozycje można by pomylić najnowszą, dziewiątą już płytę, Kaputt z Sade lub jakimś losowym smooth-jazzem. Zespół zagrał większą część nowego, świetnego, wakacyjnego materiału, zaczynając, jak na albumie, od Chinatown, a kończąc na Bay Of Pigs. Solidny koncert, solidny chillout przed tym, co za chwilę miało się wydarzyć.
Najbardziej przykrą decyzją tego dnia było pozostawienie mojego faworyta, How To Dress Well, i wybór Primal Scream. Uznałem, że Tom Krell jest dopiero na początku swojej kariery i będę miał jeszcze okazję go zobaczyć (widząc jego reakcje na twitterze być może już niedługo), natomiast legendarną formację grającą nie mniej legendarną płytę być może już nigdy. Co prawda Marceli Szpak pisze że Prajmale wciąż nie nauczyli się grać Screamadeliki, ja się zupełnie nie zgadzam i uważam, że wszystko było w tym występnie doskonałe (choć może dlatego, że zastosowałem się do przekazu piosenki Loaded, a właściwie do przekazu całej płyty). Pierwsze takty Movin’ On Up wywołały u mnie szybsze bicie serca, nagłośnienie, instrumentarium, Gillespie, wszystko ułożyło się w jednię, nawet stadionowe zagrywki przy Come Together i wspólne wznoszenie rąk przyjąłem z uśmiechem. Don’t Fight It, Feel It – Primal Scream dał najlepszy koncert festiwalu. New age’owy panteizm doprawiony acid housem i psychodelicznym rockiem. Oraz gospelem.
Przez to co zrobił ze mną Primal Scream, nie zdążyłem się ustawić w pierwszym rzędzie na Danie Deaconie i przyszedłem w samym środku konkursu tanecznego, próbując zaglądać zza pleców co też dzieje się kilka rzędów przede mną. Deacon to informatyk na ciężkich dragach. Szaleniec ustawia się ze sprzętem i szamańskim totemem na tym samym poziomie co publiczność, rezygnując z podwyższeń i wygody sceny, ryzykując tym samym zmiażdżenie przez napierający tłum. Albo przynajmniej zniszczenie sprzętu. Deacon miał odwiedzić nasz kraj już dwa lata temu i powinien to robić częściej. Występ Dana to mniej więcej to samo co ten utwór na YouTube; uploadujący niechcący dał możliwość komentowania wideo w dymkach na samym wideo, co stworzyło niepowtarzalną, kolorową orgię, gdzie wszyscy się przepychają, a każdy chce być choć przez moment widoczny. A jak to pasuje do muzyki. Sedno Internetu.
Na zakończenie świetny set Kode9, podróż od Buriala do Buriala, pomiędzy były inne garaże, footworki, dubstepy z wobblami, house, właściwie wszystko, co obecnie w muzyce tanecznej na Wyspach modne. Mimo grania samych hitów, bawiłem się znakomicie, skille didżejskie widać po pierwszych przejściach. Kode9 pewnie zagrałby ponad czas, doping publiczności miał silny, jednak ochroniarze chcieli iść spać, więc z prezentem rzuconym zza decków wróciliśmy do namiotów.
Niedziela, dzień najgorszy
Choć lajnapowo może i najlepszy. Coś jednak jest w niedzielach, że są nie do zniesienia. Zdecydowanie najgorszy dzień tygodnia. Nie inaczej było z tą – rano panował potworny skwar, spałem skandalicznie mało, duchota nie pozwalała oddychać, w końcu musiało się skończyć burzą. Kapela Ze Wsi Warszawa, kolejny raz na OFFie, gra tak samo od kilku lat. Nawet z zasady improwizowane, gościnne skrecze brzmią dokładnie tak samo jak w 2007 roku. Podobno Kapela jest szokiem dla wielu zagranicznych turystów, co nie dziwi, bo brzmienie mają fantastyczne, jednak przyznać trzeba, że nowa płyta nie należy do najlepszych, a konferansjerka o Greenpeace była trochę żenująca. Choć i tak nijak się ma do tego, co uprawiał Czesław dwa dni wcześniej (Suchar OFFa 2011 przyznany).
Później nadeszła burza i straciłem kilka potencjalnie dobrych koncertów na krycie się przed deszczem. Zza kraty przy strefie gastro usłyszałem połowę utworu Junip, który brzmiał poprawnie i to by było na tyle. Zamiast na Liars wybrałem się na odczyt fragmentów nowej powieści Witkowskiego i było to przezabawne. Następnie Deerhoof, kolejny indie zespół z azjatycką wokalistką na tej edycji OFFa. Wszystko pięknie, połowa kawałków z nowej, mocno popowej płyty Deerhoof vs. Evil, a Satomi całkiem urocza.
Twin Shadow, kolejny z istotnych ubiegłorocznych debiutantów i kolejny z muzyków inspirujących się brzmieniami lat 70 i 80, zbiegł się w czasie z moim kryzysem, kiedy wycieńczony brakiem snu, błotnistym podłożem, zasapanymi, mokrymi ludźmi chodzącymi we wszystkie strony i przeszkadzającymi mi w odbiorze, postanowiłem wrócić do domu. Nie wiem jak ocenić ten koncert, podchodziłem pod górę na pole namiotowe, gdy Ariel Pink zaczynał największym hitem Round & Round. Straciłem również Konono N°1, którzy, po ubiegłorocznym koncercie we Wrocławiu, prawdopodobnie nie zawiedli, jak i jeden z moich ulubionych zespołów nowej fali fascynacji krautrockiem, Emeralds. Do tego Awesome Tapes From Africa i ponoć świetny Hype Williams, ale niestety, na festiwalach nie można zobaczyć wszystkiego.
Tak czy inaczej, dziękuję Rojkowi za wspaniałe koncerty i podpisuję petycję o jego natychmiastowe wyświęcenie. ROJEK SANTO SUBITO!
zdjęcia: Marta Nendza
PRZECZYTAJ TAKŻE - OFF FESTIVAL 2011
13.08.2011 23:15 | paweł ścibisz:
dziękujemy za byka wskazanie, jakoś widać Autorowi z Zielonym Groszkiem nie po drodze ;)