Ponad 12 tysięcy pomarańczowych smyczy z akredytacjami wypełnia kina, obiekty festiwalowe i ulice czeskiego uzdrowiska. Twórcy festiwalu od lat podkreślają, co podczas organizacji imprezy liczy się dla nich najbardziej – atmosfera i widzowie, niezmiennie. I takiego klimatu, jak w Karlowych, nie ma nigdzie. W krótkich filmikach wyświetlanych przed każdą festiwalową projekcją Jiři Bartoška i jego współpracownicy pokazują możliwe dalsze losy nagrody głównej lub specjalnej – Kryształowego Globusa. Służył on już za rozgniatacz do tabletek (Miloš Forman), przyrząd do podglądania pup młodych dziewcząt (Jiři Menzel), narzędzie do pozbywania się niechcianych telefonów (Danny de Vito) czy pseudo-łom do wyważania drzwi (Andy Garcia). Był upuszczany na stopy gwiazd, prowadząc do ich zagipsowania (Harvey Keitel), był rozbity w drobny mak, ratowany klejem i taśmą klejącą (Vĕra Chytilová). Przyczynił się do stresu nowojorskiego taksówkarza (John Malkovich). W tym roku zastąpił ukradziony znaczek na przedniej masce luksusowego samochodu Jude’a Law’a.



A więc tak, Karlowe Wary to nie – notabene młodsze od nich – Cannes. Filmy, które na Lazurowym Wybrzeżu mają swoje głośne premiery, tutaj pokazywane są dwa miesiące później w skromniejszym entourage’u. Festiwal nie jest wyspecjalizowany pod żadnym konkretnym kątem, choć oprócz konkursu głównego i „Forum niezależnych” ważną rolę spełnia sekcja „Na wschód od zachodu” – konkurs filmów z Europy Środkowej i Wschodniej. Ostatnią z nagradzanych kategorii jest film dokumentalny, jego konkurs dzieli się na filmy do i powyżej 30 minut. To jedyny taki konkurs na festiwalu klasy A. Tym bardziej cieszy nagroda dla Marcina Koszałki za Deklarację nieśmiertelności – dwa lata temu taki sam triumf odniósł inny jego film – Do bólu. Te laury wpisują się w dobrą passę polskich produkcji na czeskim festiwalu (czasem passę wręcz niezrozumiałą, jaką była np. nagroda aktorska dla Filipa Garbacza – wraz z Mateuszem Kościukiewiczem – w rok po identycznej nagrodzie za Świnki). W „Na wschód od zachodu” pokazywany był Jeż Jerzy, który cieszył się świetnym przyjęciem – nawet spotkawszy podczas obiadu młodych widzów Czechów, pierwszymi słowami, jakie można było usłyszeć po odsłonięciu polskich korzeni, był właśnie tytuł filmu. Podczas jednego z wieczorów odbył się także darmowy koncert muzyki polskich kompozytorów – Krzysztofa Komedy i Zbigniewa Preisnera.



Zostawmy jednak akcenty polskie, mimo wszystko pozostając w znajomym kręgu. W programie festiwalu można było znaleźć wiele wyczekiwanych produkcji już znanych twórców. Choćby najnowszy film Pedro Almodóvara, In my skin, który swoim gwiazdorstwem (zarówno reżysera, jak i głównego aktora, Antonio Banderasa) oraz popularnością mógł nieco zrażać.
Ten jeden raz można było przysłuchiwać się raczej rzadko spotykanym w karlowarskim Hotelu Thermal walkom o miejsce na największej sali. Hiszpański twórca wynagrodził wytrwałość i uspokoił obawy. In my skin jest wspaniałą mini woltą, zwrotem w stronę najlepszych wczesnych utworów, takich jak Kobiety na skraju załamania nerwowego. Film przepełnia absurdalny i groteskowy humor, Banderas jest świetny, jak niegdyś w Zwiąż mnie, a Almodóvar miesza porządki czasowe, przekracza granice, również – czy może w szczególności – te najbardziej jaskrawe, bawi się ciałem i emocjami. W starciu z nawet mało rozbudzonym entuzjazmem i wyczekiwaniem wypada znakomicie.

Pozostając w kręgu hiszpańskojęzycznym, wśród festiwalowych projekcji znalazł się trzeci film chilijskiego reżysera, Sebastiana Silvy. Po Służącej twórca ponownie skupił się na rodzinie. Dramat relacji starzejącego się małżeństwa i córki, próbującej wykorzystać szansę i „ustawić się”, reżyser pokazuje za pośrednictwem czułej obserwacji, przysłuchiwania się rozmowom i kłótniom, wskazywania – ale nie wytykania – słabości każdej ze stron. Gatos viejos (Stare koty) jest bardzo delikatnym filmem, w którym irytujące wybuchy bohaterów, przeplatają się z „ludzkimi” scenami podejmowanych przez nich prób rozmów i subtelnie lirycznymi obrazami lęków głównej bohaterki.

W zupełnie inną stronę idzie oczywiście Bruno Dumont. Jego ostatni film, Hors Satan, idealnie wpisuję się w poprzedzający go dorobek twórcy – znajdziemy w nim naturalistyczny seks, skromną ilość dialogów, brutalizm. Co więcej, jak sugeruje sam tytuł, reżyser dorzucił wątki iście ponadnaturalne. Po raz kolejny powstało kino ciężkie, zimne i charakterystycznie brzydkie w obrazie świata przedstawionego, ale wciąż fascynujące swoim nonkonformizmem i oryginalnością. Trudno powiedzieć, czy główny bohater jest figurą Chrystusową, którą przypomina z aparycji, czy formą ucieleśnienia mocy piekielnych. Po części jest i tym, i tym – spaja dwie osoby w jedną. Niestety, dla takiej fuzji ciężko znaleźć miejsce w społeczeństwie.

W klimat swojego kina wpisał się również Martin Šulik z pierwszą od wielu lat fabułą – Cyganem. Klasyczny szkielet opowieści słowacki reżyser ulokował w cygańskiej osadzie w Czechach. Problem asymilacji ogromnej ilości Romów w Czechach i na Słowacji jest powszechnie znany, tak jak i wiążące się z tym konflikty i stereotypy. Šulik snuje swoją opowieść o młodym chłopcu, który stracił ojca, konfrontując szarość życia w osadzie i fatalizm ciążących nad nią prawideł z wyobraźnią przesiąkniętą magią swoich poprzednich filmów. Główne role zagrali w dużej mierze naturszczycy, którzy wspólnie z profesjonalnymi aktorami stworzyli niezwykle sugestywny obraz osady. Film dostał Nagrodę Specjalną Jury, a młody Ján Miřigár został za swą rolę wyróżniony.



Andriej Zwiagincew zrobił, całe szczęście, coś zupełnie innego niż Martin Šulik. Cztery lata po nieznośnym Wygnaniu wrócił z pełnometrażową Jeleną. I zrobił obrót o sto osiemdziesiąt stopni. Przede wszystkim, zrezygnował z mistycznego patosu i uniesienia, zyskał lekką autoironiczność. Jeśli już w filmie pojawia się bezpośredni cytat z Biblii, to jest sarkastycznie skontrapunktowany przez którąś z postaci. Reżyser obserwuje swoich bohaterów, pokazując jak mało dzieli człowieka od bycia zwykłym pasożytem, potrafiącym żerować na innych, nie potrzebując do tego wiele więcej niż impuls czy instynkt.

Instynkt jest z kolei jednym z kluczowych elementów niemieckiego filmu konkursowego – Lollipop monster Ziski Riemann. Ta opowieść o dwóch nastolatkach przeżywających coś w stylu kryzysu dojrzewania i okresu buntu w jednym, przesycona jest komiksowością, absurdalnym humorem i niemiecką muzyką generacji emo. Czerń i róż, seks i przemoc, ogłupienie i zakłamanie, truskawki i pędzle malarskie, papierosy i napoje bezalkoholowe – wszystko splata się wokół głównych bohaterek, na zmianę biegających w dzikim szale i próbujących ukryć się przed światem. Zaskakujący i intensywny finał przewrotnie sprawia, że z projekcji wyjść można tylko z uśmiechem na ustach, choć niełatwo jest określić źródło tej utrzymującej się radości.

Dość ciekawa okazała się koprodukcja islandzko-polska, Brim. Dziejąca się większości na otwartym morzu opowieść o załodze statku rybackiego, rozwija się w cieniu niedawnej tragedii – śmierci jednego z jej członków, by znaleźć zakończenie w innych dramatycznych wydarzeniach. Mimo niedokończenia i niedostatecznego rozwinięcia pewnych wątków historii, reżyserowi Árniemu Ásgeirssonowi udało się ukazać szereg wspaniałych postaci, przykuwających uwagę, zyskujących sympatię. Najbardziej sympatycznym w swej nieporadności bohaterem okazał się być jednak dorastający Oliver Tate z filmu Submarine Richarda Aoyade. Lekko neurotyczny, pożądający popularności outsider, o, powiedzmy, wybujałej wyobraźni, w konfrontacji z hochsztaplerem organizującym „świetlne show” i będącym jednocześnie byłą miłością matki bohatera? Najlepszy przepis na świeży i wdzięczny „teen movie”. Na zupełnie drugim końcu plasuje się tytułowy bohater austriackiego filmu Michael Markusa Schleinzera. Ten portret pedofila, na wzór kameleona próbującego zlać się z „normalnym” społeczeństwem a jednocześnie miesiącami przetrzymujący swą jedenastoletnią ofiarę zamkniętą w piwnicy, jest tym, czego można się spodziewać nawet po tak krótkim opisie. Patologia nie wyraża się tu jednak wyłącznie w ramach molestowania seksualnego, ale ogólnej charakterystyce człowieka chorego – udającego kogoś innego, kreującego sztuczny świat, przeżywającego ataki wściekłości, ale i dziecinności czy głupkowatej radości.



W tym roku, w ramach niemieszczących się w tradycyjnych sekcjach przeglądów, wybór padł m.in. na młode kino greckie. Obok dobrze już znanego Kła Giorgiosa Lanthimosa można było zobaczyć takie filmy, jak np. Akadimia Platonos Filipposa Tsitosa, w ujmujący sposób przedstawiający kwestie tożsamości – greckiej, albańskiej czy nawet chińskiej (ze szczególną rolą psów szczekających na wybrane nacje) oraz świetny Attenberg Athiny Racheli Tsangari. Cytując program festiwalu, bohaterka tego ostatniego filmu „obserwuje ludzką faunę”. Uczy się emocji, próbuje zrozumieć zachowania i społeczne zasady (choć niekoniecznie je przyjąć), chce doświadczyć kontaktu fizycznego z drugim człowiekiem, jednocześnie traktując go niczym przeprowadzany właśnie przez naukowca eksperyment, w którym empiryczny udział bierze on sam wraz z obiektem doświadczenia. Żyje po swojemu, w świecie dostępnym dla nielicznych – jedynej przyjaciółki i ojca. Szczerość i bezpośredniość zderzają się tu ze zgrywą i zaprzeczeniem – efekt jest co najmniej niecodzienny.

Coroczny hołd dla wybranego twórcy tym razem przypadł w udziale Samuelowi Fullerowi. Obok wybranych pozycji z filmografii reżysera, takich jak Pick up on south street, The naked Kiss, White dog czy słynny Shock corridor, organizatorzy wyszperali dokument w reżyserii Miki Kaurismäkiego, śledzący kroki Samuela Fullera i Jima Jarmuscha, poszukujących w brazylijskiej dżungli niegdyś filmowanego przez pierwszego z reżyserów plemienia Indian. Ten dziennik wyprawy powinien być nieodłącznym dodatkiem do seansu Shock corridor, choć prędzej epilogiem niż wprowadzeniem – niektóre rzeczy o wiele lepiej spełniają swoją rolę wyjęte z kontekstu, w który Kaurismäki je na powrót wpisuje.


Czeskiego festiwalu nie sposób wyobrazić sobie bez dwóch rzeczy – czeskiego jedzenia i piwa, to oczywiste. W Karlowych Warach dochodzi trzecia – midnight screenings. Seanse o północy, ewentualnie chwilę przed, wieńczą gęsty program. W tym roku kryterium tytułów stała się polemika z regułami gatunku. Tym sposobem o północy w Hotelu Thermal można było zobaczyć krwawego św. Mikołaja, w iście barokowy sposób mordującego amsterdamskich nastolatków, brytyjskich zwyrodnialców zabijających w imię dziwnej sekty, Norwegów polujących na trolle, inwazje gorylopodobnych obcych na londyński blok czy japońskiego potwora z bagien, tańczącego do muzyki francuskiej grupy. Jednak planowe absurdy nocnych pokazów czasem nawet bladły w obliczu projekcji „dziennych”, w których znaleźć można było wrzask Kim Ki Duka w przerwie jego rozmowy z samym sobą w Arirang czy Króla Czasu z Imperium Przyszłości, gdzie dzieci w białych kapturkach czekają na podróż do łona matki – to Blue Bird Gusta van den Berghe.

Czterdziesty szósty rocznik festiwalu w Karlowych Warach przeszedł do historii. Jego nieoficjalny początek stał pod znakiem wyczekiwanego pokazu zrekonstruowanej cyfrowo wersji Małgorzaty, córki Łazarza Františka Vláčila, na nieoficjalne zakończenie można było wybrać, np. dokument o Rogerze Cormanie. Średniowieczne czeskie wilki i potwory z bagien na obrzeżach Hollywood – idealne połączenie. I już za rok dowiemy się, co ze Specjalnym Kryształowym Globusem zrobiła Judi Dench, jego tegoroczna laureatka.


foto: Film Servis Festival Karlovy Vary