Lowell to jedno z tych opuszczonych przez amerykański sen miejsc, gdzie, zgodnie z nazwą miasta, niegdyś było well, ale teraz jest już tylko low. Klasycznym tego przykładem jest życie Dicky’ego Ecklunda (oscarowo wychudzony Bale), który ongiś znokautował samego Sugar Ray Leonarda (lub, jak twierdzą złośliwcy, wykorzystał poślizgnięcie się mistrza), a teraz nokautuje sam siebie miazmatami cracku. W rzadkich chwilach wolnych od oddawania się tym inhalacjom Dicky próbuje przygotowywać swojego przyrodniego brata Micky’ego Warda (wyrazisty niczym chodzący manekin treningowy Wahlberg) do trzeciorzędnych walk o garść dolarów na czynsz i lakier do włosów dla reszty familii. Rodzinnego biznesu dogląda bowiem krzykliwe (nie tylko za sprawą odzienia) monstrum, złożone ze wspólnej matki obu pięściarzy (oscarowo utleniona Leo) oraz jej pomniejszych kopii w postaci chóru siedmiu (sic!) sióstr.

Ten siedmiogłowy, żarłoczny smok wraz z jadącą na nim miejscową nierządnicą babilońską trzyma w szachu nie tylko kolejnego zahukanego męża i ojca, ale także obu synów/braci. Mama-menedżerka organizuje walki i trzyma kasę.
Trener Dicky pełni rolę stróża brata swego (choć to jego samego należałoby otoczyć dozorem), a Micky rolę kotleta do obijania przez kolejnych kandydatów na czempionów.



Układ funkcjonuje bez większych zgrzytów do czasu pojawienia się Charlene (obsadzona w poprzek swego cukierkowego emploi Adams), barmanki, która zajmie głowę Micky’ego po części swoim ciałem, a po części marzeniami o sławie. Najciekawszym wątkiem mogło być w Fighterze starcie o duszę boksera pomiędzy filigranową dziewczyną a utapirowaną blond-hydrą, ale ten pojedynek Russell woli rozegrać w stylu kina kopanego. Po wymianie uprzejmości na literę F (co, jak można było zaobserwować na oscarowej gali, weszło w krew Melissie Leo) panie dziarsko chwycą się za kudły, a kilka celnych prostych rozstrzygnie kwestię praw do samca.

Może dałoby się jeszcze ten film obronić, gdyby reżyser postawił na sport i jego fotogenicznością próbował zamaskować nieco ubóstwo scenariusza. Walki w ringu są tu jednak tak pasjonujące, jak epizodyczny, podwórkowy powrót Charlene do uprawiania skoku wzwyż (na oko pokonuje oszałamiającą wysokość 1,30 m, co może dałoby jej miejsce w liceum o profilu sportowym, ale już raczej nie stypendium uniwersyteckie – nawet uwzględniając obniżkę formy wywołaną studenckim imprezowaniem). „Głowa, tułów, głowa, tułów…” – pokrzykuje Brat Dobra Rada, lecz na ekranie oglądamy dawne schematy: najpierw ty mnie bijesz, a potem ja ciebie, tylko mocniej. Dynamiki też tu nie więcej niż podczas bokserskich show Polsatu o mistrzostwo Polski południowo-wschodniej. We „Wściekłym byku” ekranowe napięcie budował każdy wyprowadzany cios; w Fighterze przejmować ma zamiast tego równoległy do walki obraz zatroskanych członków rodziny uwieszonych na słuchawce telefonu. Nominacja do Oskara za montaż wyniknęła więc chyba tylko z tradycji nagradzania takim wyróżnieniem każdego nowego filmu pięściarskiego.



Russell zatrzymuje się tu w szerokim rozkroku pomiędzy mainstreamem a kinem niezależnym, którego nie tak dawno temu był jednym ze zdolniejszych przedstawicieli. Nie chce kręcić typowego hollywoodzkiego dramatu sportowego, lecz przecież z tym budżetem nie może powrócić do kreślenia portretów dziwnych Amerykanów spoza hollywoodzkich bajek. Ostentacyjnie usprawiedliwia się więc bazowaniem na faktach, a jednocześnie często ucieka w karykaturę. Ktoś może uznać to za kwestię stylu (podobnie pękniętym filmem było Złoto pustyni), ale dla mnie to tylko chowanie skrępowanych rąk za wymuszonym, luzackim uśmiechem.



Fighter
reżyseria: David O. Russell,
scenariusz: Scott Silver, Paul Tamasy, Eric Johnson,
zdjęcia: Hoyte Van Hoytema,
grają: Mark Wahlberg, Christian Bale, Amy Adams, Melissa Leo i inni    
kraj: USA,
rok: 2010,
czas trwania: 115 min
premiera: kino 4 marca 2011 (Polska), 10 grudnia 2010 (USA),
Monolith