Berlinale to rzeczywiście już od kilku dobrych lat emancypacyjna perełka na mapie pełnych blichtru i szowinistycznego zadęcia imprez filmowych. Dość wspomnieć, że podczas ostatniego festiwalu w Wenecji jego dyrektor artystyczny, Alberto Barbera, utyskiwał na to, że nic nie może zrobić z tym, że brakuje dobrych filmów tworzonych przez kobiety, a ich nazwiska rzadko pojawiają się w tegorocznych nominacjach do Oscarów w najważniejszych dla branży kategoriach (reżyseria, najlepszy film, muzyka, scenariusz)

W Berlinie jest inaczej i chodzi tu zarówno o dostępność czerwonego dywanu dla ludzi w dżinsach i trampkach, jak i skierowanie uwagi na tematy drażliwe i jednocześnie wrażliwe społecznie. Twórcy, których filmy były prezentowane podczas tegorocznego Berlinale – w konkursie głównym oraz w pozostałych sekcjach – nie ukrywali, że w ich produkcjach chodzi o to, by demaskować, upubliczniać, upolityczniać, a wreszcie, zmieniać. I choć czasem ten przekaz bywał toporny, to nie ma wątpliwości, że Berlinale jest furtką dla odważnych reżyserek i reżyserów, którym na innych festiwalach mogłoby się nie udać ze względu na mało rozpoznawalne nazwiska i niewielkie budżety produkcji.

Tegorocznej imprezie towarzyszyło także kilka kontrowersji (bo też i zaangażowana kinematografia należy do najbardziej niebezpiecznych narzędzi zarówno dla systemów politycznych, jak i konstruktów społecznych). I tak z konkursu głównego w ostatniej chwili „z przyczyn technicznych” został wycofany „One Second” w reżyserii Zhang Yimou.
„Przyczyną techniczną”, jak szybko zaczęto mówić w kuluarach, był brak zgody władz chińskich na pokaz w Berlinie. O dystrybucję krajową filmu „Marighella”, pokazywanego w konkursie głównym, martwią się natomiast twórcy z Brazylii. Prawicowy prezydent Jair Bolsonaro słynie z niechęci do niezależnych filmowców, a tamtejsza ambasada pomimo obecności na festiwalu dwunastu filmów z Brazylii (co jest dużym sukcesem na kulturalnej arenie międzynarodowej) pierwszy raz od lat nie zorganizowała spotkania z artystami z tej okazji.

Jeśli chodzi o kino  tworzone przez kobiety, to jednym z najcieplej przyjętych przez publiczność tytułów był film macedońskiej reżyserki Teonii Mitevskiej – „God exists. Her name is Petrunija”. Historia bezrobotnej dziewczyny, która bierze udział w tradycyjnym obrzędzie z okazji Objawienia Pańskiego i wyławia krzyż z rzeki, co ma zapewnić jej pomyślność przez cały rok, nie byłaby sama w sobie niezwykła, gdyby nie to, że ten rytuał jest przeznaczony wyłącznie dla mężczyzn. Udział kobiety powoduje wojnę o krzyż (nie tylko Polska, jak widać, tego rodzaju lokalne wojny prowadzi) i o zachowanie odwiecznego porządku rzeczy. Ta w gruncie rzeczy ciepła opowieść o bezdrożach i absurdach tradycji oraz trudach emancypacji, choć podbiła serca berlińskiej publiczności, nie otrzymała żadnej z ważniejszych berlińskich nagród (poza nagrodą jury ekumenicznego). Reżyserką, której udało się to zrobić w tym roku, jest Angela Schanelec. Jej „I Was at Home, But” zostało uhonorowane Srebrnym Niedźwiedziem za najlepszą reżyserię i zdaniem wielu (w tym także autorki tej relacji) jest to najbardziej niezrozumiała decyzja jury tegorocznego Berlinale. Zapożyczony od Yasujirō Ozu tytuł i historia pogrążonej w kryzysie kobiety w średnim wieku opowiedziana za pomocą sekwencji chłodnych, trudnych do powiązania scen, poprzetykanych obrazami dzieci recytujących Hamleta była jedną z bardziej pretensjonalnych propozycji w konkursie głównym. Jak się jednak okazało, tego rodzaju kino wciąż jeszcze może zachwycać (przynajmniej niektórych).

Jeśli mowa o niemieckich propozycjach konkursowych, to trzeba wspomnieć o wspaniałym debiucie Nory Fingscheidt. Jej „System Crusher” to opowieść o dziewczynce, której zachowanie wymyka się niemieckim systemom edukacyjnym i reedukacyjnym. Dziecko-demolka krzyczy o uwagę, niszcząc wszystko dookoła. Bezradność ludzi wokół niej budzi i przerażenie, i współczucie. Film doskonale operuje kontrastami, a dziecięca kreacja głównej bohaterki jest majstersztykiem aktorstwa i zasługuje na wiele nagród.

Kobiety Berlinale to oczywiście także Agnieszka Holland i jej „Mr. Jones”, Isabel Coixet z filmem „Elisa i Marcela” (który z kolei wzbudził protesty europejskich kin studyjnych ze względu na to, że jest produkcją Netflixa stawiającego sobie ostatnio za główny cel festiwalowe laury), jak również Maria Kreutzer i jej „Ziemia pod stopami”. Te wszystkie obrazy łączy nie tylko polityczne, emancypacyjne zaangażowanie, ale także otwarty feminizm, który na innych tego typu imprezach może uchodzić za radykalny. I choć tegoroczna edycja Berlinale jest mocno krytykowana, szczególnie za bardzo słaby film otwarcia, „The Kindness of Strangers” (w reżyserii Lone Scherfig), jak też i pewną jednostronność tematyczną filmów konkursu głównego, to trzeba pamiętać, że jest to jednocześnie festiwal, który, jako jeden z niewielu, zmienia stosunek branży filmowej do kina kobiecego. Zgadzając się ze stwierdzeniem, że Berlinale potrzebuje świeżości spojrzenia i zmian, życzyłabym sobie, by szły one w kierunku odważnego mierzenia się z rzeczywistością i dalszego zaangażowania w wartości, którym przyświeca hasło „prywatne jest polityczne”.