Jak można było się spodziewać, treść pierwszej części zostaje nam, a zwłaszcza najmłodszym widzom, przypomniana w ekspozycji, w której komputerowo odmłodzony Jeff Bridges opowiada synowi o swojej przygodzie sprzed lat. Następnie jego bohater Kevin Flynn znika w tajemniczych okolicznościach i tym samym jego latorośl – Sam staje się głównym udziałowcem firmy Encom. Niepokorny i wciąż szukający kłopotów chłopak, jak niemal trzydzieści lat wcześniej jego ojciec, także zostaje wciągnięty w wirtualny świat, by tam u boku rodziciela po raz kolejny walczyć z programami o losy świata, także tego rzeczywistego. Ograniczam się do ogólnego zarysu, gdyż Tron: Dziedzictwo zapełniony jest postaciami oraz wydarzeniami i nie sposób zmieścić wszystko w krótkim tekście. Nie chcę też odbierać przyjemności tym, którzy filmu jeszcze nie widzieli.

Nie ma co ukrywać, film Kosinskiego to nie tyle sequel, co właściwie remake Tronu (1982) Stevena Lisbergera. Główny wątek fabularny jest niemal identyczny, został po prostu uwspółcześniony, rozbudowany o dodatkowe szczegóły i postaci. Główna wartość nowego Tronu to efekty, a także coraz powszechniejsza dla wielkich produkcji technika trójwymiarowa.
Staranności i efektowności warstwy wizualnej filmu nie można odmówić niczego. 3D robi naprawdę duże wrażenie w najważniejszych sekwencjach akcji, podobnie jak ciemno-stalowa kolorystyka z jaskrawymi akcentami, mówiącymi, kto jest dobry, a kto zły.

Jednak z pozytywów to by było na tyle. Już muzyka razi nieznośnym podobieństwem do bombastycznych dźwięków Hansa Zimmera z Incepcji (choć są i ciekawe fragmenty, stylizowane na muzykę elektroniczną sprzed trzydziestu lat). Scenariusz natomiast roi się od naiwności i patosu, zwłaszcza w dialogach, jak i tu i ówdzie przemycanych topornych, pseudofilozoficznych przemyśleń. Aktorzy wydają się pozostawieni samopas. Niedający się nie lubić Bridges wygrywa swoje luzackie dostojeństwo i ma tylko parę podniosłych, dramatycznych kwestii oraz okrzyków jako Flynn. Ciężko i przykro ogląda się jego cyfrowo odmłodzoną twarz, gdy jest programem-dyktatorem Clu. Jeśli tak ma wyglądać przyszłość kina i aktorów, to miejmy nadzieję, że nadejdzie ona jak najpóźniej. Innym bohaterem, ba, wręcz aktorem, który ukradł cały show (niekoniecznie na plus, choć to kwestia sporna) jest Michael Sheen. Jako właściciel klubu rozbija cały Tron na część przed Sheenem i po nim. Powiedzieć, że przerysowana, to nie powiedzieć nic o roli Brytyjczyka. Z laseczką i zaczesanymi do tyłu długimi platynowymi włosami jest wcieleniem campu, prawdziwym dziedzictwem lat osiemdziesiątych. Takiej szarży nie powstydziliby się mistrzowie ekranowej zgrywy z Jimem Carreyem (sprzed lat) i Nicolasem Cage’em na czele.

Tron: Dziedzictwo stał się przyczynkiem do organizowanych w gronie przyjaciół maratonów z – odpowiednio – domowym, a następnie kinowym seansem pierwszej i najnowszej wersji. Można też przypuszczać, że tak jak Kevin Flynn połączył siły ze swoim synem, tak i niektórzy starsi widzowie, pamiętający oryginał Lisbergera, wybrali się na film Kosinskiego ze swoimi dziećmi w okresie świątecznym. Przynajmniej tyle. W końcu to Disney, było nie było – kino familijne.



Tron: Dziedzictwo (Tron Legacy)

reżyseria: Joseph Kosinski,
scenariusz: Adam Horowitz, Edward Kitsis,
zdjęcia: Claudio Miranda,
muzyka: Daft Punk   
grają: Jeff Bridges, Olivia Wilde, Garrett Hedlund, Michael Sheen i inni
kraj: USA,
rok: 2010,
czas trwania: 127 min,
premiera: 31 grudnia 2010 (Polska, 17 grudnia 2010 (USA),
Disney/Forum Film



Iwo Sulka – filmoznawca, rocznik ’85. Interesuje się kinem amerykańskim i europejskim. Filmowe gusta lekko konserwatywne, acz otwarte na nowe propozycje. Opublikował artykuł na temat Darrena Aronofsky’ego w trzecim tomie Mistrzów kina amerykańskiego, a także recenzje i inne teksty na łamach e-splotu oraz na blogu „Salaam Cinema!”