Wypada mieć nadzieję, że pomimo dość niesprzyjającej koniunktury, w ramach Klubu Świata Komiksu uda się rzecz całą doprowadzić do końca. Pierwszy integral zbiera pierwsze pięć albumów i urywa fabułę w dość niespodziewanym momencie, każąc czekać czytelnikowi na drugie wydanie zbiorcze, złożone z kolejnych pięciu tomów.

Jeśli próbować umieścić Rozbitków Czasu w historii komiksu science-fiction, serię Foresta i Gillona poprzedzaliby amerykańscy herosi ze Złotej Ery, tacy jak Flash Gordon czy Buck Rogers. Za spadkobierców tej tradycji mógłby uchodzi Yans, a także nasz Funky Koval. Ale fantastycznie tandetna konwencja Rozbitków pod koniec lat siedemdziesiątych zaczęła się już wyczerpywać. W Ameryce swoją premierę miały filmowe Gwiezdne Wojny, które wywarły wielki wpływ na całą kulturę popularną, a w Europie wraz z pojawieniem się magazynu "Metal Hurlant" pod koniec 1974 roku, oblicze fantastyki zmieniło się całkowicie.


Lektura komiksu najwięcej radości przyniesie czytelnikom, dla których właśnie ta kiczowata estetyka opowieści science-fiction jest zaletą, a nie wadą. Wrażliwi na dyskretny urok oldschoola z radością przeniosą się do epoki analogowego podboju kosmosu, świata pełnego dziwacznych mutantów, wodnego pierścienia-rzeki otaczającego zawieszoną w próżni planetę i nieskrępowanych logiką czy wiedzą pomysłów. Rozbitkowie wydają się reliktem czasów, kiedy w fantastyce liczyła się wyobraźnia, a nie coraz to bardziej wyrafinowane efekty wizualne. Forest zaproponował nieco inny model galaktycznej soap-opery, niż ten znany z Gwiezdnych Wojen. Nie sprowadzając fabuły do banału "epickiego starcia dobra z złem" stworzył galerię świetnie zarysowanych, niejednoznacznych postaci, których nie sposób ustawić po jasnej i ciemnej stronie Mocy. Rządzeni swoimi ambicjami, namiętnościami, podrażnioną dumą zaplątali się w pełną międzygwiezdnych intryg i niespodziewanych zwrotów akcji fabułę, umiejętnie prowadzoną przez scenarzystę.

Przeszkodą w ulegnięciu czarowi Rozbitków mogą być infantylnie brzmiące dialogi, niektóre naiwne rozwiązania fabularne i kulejący momentami montaż kadrów, który sprawia wrażenie, że podczas lektury coś umyka. Ale sama oprawa graficzna po tych czterdziestu latach prezentuje się znakomicie. Uznawany za mistrza komiksu realistycznego Bogusław Polch w porównaniu z Paulem Gillonem to pryszczaty chłopiec z kredkami, dłubiący detale na drugim planie. W przedmowach do francuskiej edycji współcześni komiksiarze, tacy jak Jean Giruad, Enki Bilal czy Francois Schuiten w samych superlatywach wypowiadają się na temat rysunków w Rozbitkach Czasu i w ich słowach nie ma ani grama przesady. Gillon słusznie jest stawiany obok takich arcymistrzów amerykańskiego komiksu przygodowo-fantastycznego jak Alex Raymond, Milton Caniff czy Harold Forster.

Dajcie się uwieść Rozbitkom Czasu. Warto. Przebrnijcie jakoś przed pierwsze, dość nijakie według mnie, wątki pobudki głównego bohatera z tysiącletniego snu i wojny z kosmicznymi szczurami, bo z czasem akcja się rozkręci. Naprawdę. Nie zrażajcie się, dajcie się wciągnąć. Historia nabiera rumieńców już w trzecim tomie, a w czwartym i piątym rozgrzewa się do czerwoności.


Rozbitkowie Czasu
Jean-Claude Forest, Paul Gillon
Tłum.: Maria Mosiewicz
Egmont
10/2010