Początkowo sceptycznie podchodziłem do zmiany niedookreślonej futurystycznej formuły na markę Unsound z poprzednich lat. Horror stoi w mainstreamie od kiedy pamiętam, kalendarzowa bliskość festiwalu z Halloween wygląda przez to na podyktowaną ekonomicznie. Przekonałem się do tego wyboru już w trakcie imprezy – występy większości artystów faktycznie zostały dobrane przez pryzmat tematu głównego, nadały kolejnym koncertom spójności. Jak zauważył Kiran Sande z FACT Magazine  Unsound ma jedną ważną cechę wyróżniającą go spośród dziesiątków festiwali muzycznych w Europie – poszczególne eventy nie nachodzą na siebie, są rozłożone horyzontalnie na osi czasu. Dzięki temu widzowie nie są zmuszeni biegać między scenami i stresować się wyborami między kilkoma występami jednocześnie, zachowana zostaje jedność narracji. W praktyce jednak tydzień festiwalu jest zbyt przeciążony dodatkowymi spotkaniami i warsztatami, by można uczestniczyć we wszystkich atrakcjach.


Otwarcie festiwalu w Kinie Kijów Centrum to standardy horrorowe grane przez Sinfoniettę Cracovię. Nie obyło się bez tematów z Psychozy czy Lśnienia. Daníel Bjarnason i Elegi zaprezentowali własne kompozycje, najeżone niepokojącymi dźwiękami. Po mało odkrywczej części wieczoru przenieśliśmy się do Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha. Umorusani robotnicy dźwięku z Roll the Dice zaskoczyli energetycznym, syntetycznym brzmieniem sekwencerów z niemieckiej szkoły. Mieliśmy usłyszeć coś między Basic Channel a Carpenterem, a był to raczej Klaus Schulze ze współcześnie pogłębionym basem. Po krótkiej przerwie na scenę wyszedł kolektyw Baaba z gościnnym udziałem Natalii Przybysz, przebrani odpowiednio do grania muzyki Komedy z Nieustraszonych pogromców wampirów. Przyzwoicie, ale w tym wszystkim zabrakło odrobiny Polańskiego.

W poniedziałek Manggha stała się muzeum (post) rocka. Silje Nes to apatyczna dziewczyna z gitarą, grająca wraz z paroma chłopcami spokojne piosenki. Urocza liderka wyglądała jakby ze zmęczenia miała upuścić gitarę, a gdy przemawiała do mikrofonu: Next song is called... Crystals, uznałem to za doskonałą wizytówkę całej wytwórni Fat Cat. Laetitia Sadier ze Stereolab solo i akustycznie nie ma takiej siły jak w macierzystym zespole, mimo charyzmy i umiejętności wokalnych nie zachwyciła. Natomiast Mice Parade na żywo to mistrzostwo, galopująca perkusja, zmiany tempa i silne brzmienie świadczą o tym, że post-rock jeszcze całkiem nie umarł.

Wtorek w Mandze zaczął Elegi, grający pod fragment duńskiego filmu niemego Häxan. Czarownice na ekranie spiskowały z diabłem, a przyjemnie dronujący dark ambient świetnie pasował do obrazów. Szkoda, że film pokazano w fatalnej kopii cyfrowej – na tak dużym ekranie rozdzielczość była niewystarczająca. Sza/Za czyli Szamburski i Zakrocki jako kolejni grali muzykę Komedy, tym razem do szkolnych etiud Polańskiego. Czysta zabawa, muzycy zaskoczyli humorem i odświeżyli dobrze znane filmy krótkometrażowe własnymi pomysłami.

Pod dumnym hasłem Apocalypse Now, kolejnego dnia usłyszeliśmy bardziej ekstremalne gatunki muzyki. Manggha wypełniona była ubranymi na czarno mężczyznami o długich włosach, a już przy wejściu witał nas hałas Jazkamer. Poziom noisu adekwatny do założenia stoperów na uszy. Free-improwizowana muzyka duetu została zastąpiona bardziej rytmicznym brzmieniem doom. Monno grało krótko, lecz z energią, dostojne metalowe walce wzbogacone zostały o brzmienie saksofonu z ciekawym efektem – trochę jakby dusze grzeszników wrzeszczały cierpiąc w piekle. Shining cieszący się sławą koncertowych niszczycieli nie zawiodło, to ostra jak kant noża chirurgicznego, precyzyjna i szybka muzyka.
Free-jazz, progresywny black metal i odpowiednio srogi wizerunek sceniczny.  Recepta na udany wieczór z rodziną.



W czwartek zaczął się właściwy rdzeń festiwalu. Piękny gotycki kościół św. Katarzyny na Kazimierzu gościł w tym roku Tima Heckera. Usadowił się on na balkonie organisty, całkowicie niewidoczny dla publiki, i przy zgaszonych światłach zaprezentował przekrój przez swoje prace, łącznie z "hitem" Chimeras. Muzyka Tima ma tendencję do kręcenia potencjometrem w prawo, dopiero przy odpowiedniej wysokości dźwięk odpowiednio rezonuje. Dlatego byłem bardzo zadowolony z koncertu – siedząc dokładnie naprzeciw potężnego głośnika nie mogłem odebrać dronów Heckera lepiej. Przy zamkniętych oczach, kiedy fale dźwiękowe uderzające o ciało budowały różne skojarzenia, czułem, jak wędruję przez śnieżną zamieć a kawałki lodu rozbijały mi się o twarz (w kościele było bardzo zimno). Jak przyznał Kreng, spotkany później w Fabryce, muzyka opierająca się na częstotliwościach to najlepszy legalny narkotyk. Od razu po secie Heckera występ przy akompaniamencie chóru zaczęło małżeństwo z Wildbirds & Peacedrums. Kontrast ocucił mnie błyskawicznie, wyczucie rytmu perkusisty rozruszało zamyśloną publikę. Kościół to świetne miejsce na podobne koncerty, akustyka i przestrzeń jest fenomenalna.

Tymczasem Fabryka na Podgórzu z każdą minutą zapełniała się festiwalowiczami. Hauntologia Oneohtrix Point Never zainaugurowała cykl imprez o bardziej tanecznym charakterze. Set był krótki, psychodeliczna podróż soniczna zaczęła się kosmicznym, retrofuturystycznym dronem z lat '80, po czym wkroczyła sampledelia i automat perkusyjny. Trochę naiwnie brzmiące hasło imprezy – Darkness to Disco – idealnie jednak odzwierciedlało klimat wieczoru. Każdy z kolejnych artystów prezentował stosunkowo mroczne dźwięki, a im późniejsza godzina, tym bardziej było tanecznie. Kolektyw Jigoku słynie z posiadania jednej z największych kolekcji horrorów na VHS na świecie, byli odpowiedzialni również za codzienne projekcje w Kinie Pod Baranami. W Fabryce byli fantastyczni, żałuję że nie miałem czasu zobaczyć ani jednego z ich ulubionych filmów. Zaproponowali set vj-sko dj-ski, gdzie wizualizacje były właściwie ważniejsze niż muzyka. Fragmenty absurdalnie kiczowatych filmów, queerowe podnoszenie ciężarów, azjaci-wampiry-zombie to tylko część kolekcji. Kiedy z głośników rozległo się epickie Killing Joke, z bogami bliskiego wschodu walczącymi między sobą efektami kina klasy C, cała sala już tańczyła. Demdike Stare z rozgrzaną publicznością postraszyli trochę mrocznym ambientem i zaczęli niemal godzinny, fenomenalny set. Bez zanudzania, sprawnie łączyli ścieżki dub techno, wokół słychać było obelżywe wyrazy, będące afirmacją doboru tracków. Zombie Zombie z Alanem Howarthem, twórcą soundtracków m.in. do filmów Johna Carpentera, zagrali funkujący zestaw klasyków z horrorów. Mimo problemów technicznych nie zawiedli, staruszek Howarth dziarsko stukał w klawisze. Impreza w Fabryce zaczęła się punktualnie, lecz przez przedłużające się wystepy i przerwy techniczne Lindstrøm zaczął koncert dwie godziny później. Zmęczenie kazało mi wracać do domu przy pierwszych bitach norweskiego space disco, a podobno wysoki poziom wieczoru został utrzymany.


W piątek w Kijowie zaczęła Hildur Guðnadóttir, w trio z Adamem Wiltzie i Andre Vidą. Wyszło bardzo profesjonalnie, publiczność zareagowała entuzjastycznie zwłaszcza na ostatni utwór, z kanonem złożonym z partii wiolonczeli. Brian 'Lustmord' Williams, żywa legenda sceny dark ambient, w Krakowie zagrał drugi koncert w przeciągu 28 lat. Poprzedni odbył się w San Francisco w Kościele Szatana, co niezaznajomionym z twórczością powinno implikować odpowiednie skojarzenia. Wielki ekran kina posłużył wizualizacjom w High Definition, masywnym uderzeniom niskimi częstotliwościami wtórowały stereotypowe ikonograficznie ruchome obrazki, jak płomienie czy renderowane w 3D technologiczno-biologiczne formy życia. Stropy Kijowa trzeszczały, a drony przyjemnie łaskotały po żołądku. Po koncercie Brian, podpisując płyty, stwierdził: It wasn't ambient, wasn't it? Rzeczywiście, nie była to w żadnym wypadku muzyka tła, lecz absorbujący spektakl audiowizualny.

Moritz von Oswald Trio, czyli Oswald, Loderbauer i Ripatti mieli nieszczęście grać dla przerzedzonej publiczności, z której większość kupiła bilety na Lustmorda. Nie było naćpanych cyborgów grających Milesa Davisa, jak szumnie zapowiadano, tylko improwizowany laptopem materiał z niezłym groovem. Na perkusjonalia momentami nakładano zbyt wiele warstw delaya (czyżby wina Vladislava?), przez co gubiły się w pogłosach, jednak Trio spełniło oczekiwania.

Na parkiecie Fabryki tym razem jednoznacznie klimaty taneczne, przyrost ludzi odpowiedni do rangi nazwisk grających, dodatkowa scena z tech-housem i Jackiem Sienkiewiczem. Actress, hajpowany solidnie na początku roku przez zagraniczne serwisy, zapodał spaczone reinterpretacje tanecznych hitów z przeszłości. Nie zawsze dało się tańczyć, choć na pewno producent ten stoi w awangardzie dzisiejszej muzyki techno. Wypada pochwalić znakomite wizualizacje – każdego dnia się sprawdzały, a kolektyw Pussykrew z Polski, odpowiadający za chore wizje przy muzyce Actressa, zdobył moje serce glitchowymi krotochwilami i wesołym datamoshingiem. O Oni Ayhun, czyli połowie duetu The Knife, stało się głośno w kraju po występie na tegorocznym Audioriver. Przez pierwsze kilkanaście minut sprawdzał cierpliwość słuchaczy drażniąc ich szumami, by zaraz potem solidnie pozamiatać parkiet metalicznymi uderzeniami perkusji. Olof Dreijer powinien częściej prowadzić solowe projekty minimal techno. Następny w kolejności Shackleton, to także producent charakteryzujący się niepowtarzalnym brzmieniem. Na szczęście zrezygnował z nużącej retardacji Oniego i umiejętnie połączył to, co robi najlepiej na płytach studyjnych, czyli autorską wizję dubstepu z licznymi samplami odwołującymi do wyobrażeń bliskiego wschodu i ogólnie rzecz biorąc estetyki trupa. Szalone tempo narzucone przez galopujące perkusjonalia hipnotyzuje, a w tle brzęczą muchy latające nad porzuconym ścierwem. Piękna, zepsuta muzyka na nowy wiek. Po tylu wrażeniach nie miałem siły pląsać do bitów reprezentantów detroit techno (Kyle Hall, Mike Huckaby), wybrałem ciepłe łóżko.

Joel Martin and Cherrystones zaczęli sobotni cykl w Muzeum Inżynierii Miejskiej. Kolekcjonerzy nagrań nie uzyskali specjalnej atencji ze strony festiwalowiczów, ich rolą również dla mnie było wprowadzenie do koncertu Emeralds. Młodziaki ledwo po dwudziestce, z gitarzystą Markiem McGuire na czele, są bodaj najjaśniejszym punktem rodzącej się w ostatnich latach fascynacji krautrockiem i kosmische musik. Mając kilkanaście wydawnictw za sobą, udowodnili, że również na żywo syntezatory i improwizowane gitarowe akordy brzmią doskonale w ich wykonaniu. O ile można mówić o byciu odkrywczym w rewitalizacji muzyki swoich rodziców, ich szmaragdową wersję psychodelicznego instrumentalnego grania kupuję w całości. Zaledwie pół godziny grania, a energii i uczucia tyle, że pierwsze rzędy niemal tańczyły przy ostatnim crescendo.

Goblin, staruszkowie odpowiedzialni za soundtracki do filmów Dario Argento, niestety nie podołali reaktywacji. Co ciekawe, również grali muzykę 'niewspółczesną', instrumentalnego rocka z lat '70, lecz słychać było, że to emerytowani gwiazdorzy, których charyzma sceniczna i umiejętność budowania kompozycji uleciały z wiekiem. Płaskie, drewniane zagrania, ostatni podryg martwego od lat projektu.

Sobotnia Fabryka pod szyldem Bass Mutations to mekka rudebwoyów, techno rastamanów i bananowych studentów. Takiej frekwencji nie było jeszcze na żadnym z poprzednich wydarzeń. Imprezy dubstepowe stały się szczytem popularności, a wykonawcy zaproszeni przez Unsound to jeszcze gorące nowości podgatunku future garage. Już na FaltyDL z Cosmin TRG były problemy przy swobodnym poruszaniu się, przez co nie do końca mogłem rejestrować muzykę. Pijani Brytyjczycy przeszkadzali na Mount Kimbie. Najdziwniejszym momentem festiwalu był właśnie ich k o n c e r t, kiedy zza pleców wyciągnęli gitarę i zaczęli grać p i o s e n k i. Dodając żywą perkusję i używanie touchpadów, rozkołysali setki osób przy downtempo. Następny na liście James Blake stanowił punkt kulminacyjny całego tygodnia, desperaci pchali się do przodu, słysząc jak Blake nadrabia zaległości po Mount Kimbie i gra ich parkietowy przebój Blind Night Errand. Krótko mówiąc, przekrój przez najświeższe 2-stepowe killery prosto z UK. Nieobecny Joy Orbison został zastąpiony przez Terror Danjah. Mocno przerzedzony dancefloor zmaskulinizował się przepoconymi koszulkami, których właściciele tęgo skakali do wobblującego basu. Ewidentnie impreza października w lidze nowego parkietowego basu.


Na zakończenie festiwalu znów zawędrowaliśmy do Kijowa, na Music for Solaris, projekt stworzony specjalnie na zlecenie Unsoundu. Ben Frost i Daníel Bjarnason odpowiadali za kompozycję, opiekę artystyczną sprawował Brian Eno. Alternatywna ścieżka dźwiękowa do filmu Solaris w reżyserii A. Tarkowskiego zostanie wydana w przyszłym roku na płycie i jest sporym wydarzeniem kulturalnym, jednak na żywo projekt ten nie przekonał mnie do siebie, mimo pomysłowych morfujących wizualizacji, stworzonych przez samego Eno. Z muzyką filmową jest jeden podstawowy problem – wymaga ona filmu, z zasady jest dopełnieniem, tłem. Obrazki Briana Eno nie przykuły mojej uwagi w tym samym stopniu, w jakim zrobiłaby to klasyczna pełnometrażowa fabuła. Nie chcę jednak skreślać tego projektu, dopiero po światowej premierze okaże się, w jakim kierunku twórcy pokierują jego losem.

Nie dałem rady zmierzyć się ze wszystkimi atrakcjami Unsoundu, nie zobaczyłem przedstawienia teatralnego z muzyką Krenga, nie usłyszałem Noveller ani Black To Comm, nie mówiąc o filmach wybranych przez Jigoku. Mimo to, zapoznawszy się z większością programu tegorocznej edycji, mogę stwierdzić z przekonaniem, że Unsound to najlepiej śledzący światowe trendy festiwal w Polsce. Świadczą o tym nie tylko tłumy obcokrajowców na imprezach, lecz również przychylne opinie w zagranicznej prasie. Unsound staje się coraz bardziej modny i ciekaw jestem, w jakim kierunku pójdzie w kolejnych edycjach. Wierzę że kurator Mat Schulz podoła zarówno artystycznym, jak i komercyjnym wymaganiom i Unsound nie stanie się kolejnym masowym spędem zrobionej młodzieży, tylko pozostanie świeżym i przecierającym szlaki wydarzeniem kulturalnym na mapie Polski.




Festiwal Unsound 2010
Kraków, 12-24.10.2010


Zdjęcia: materiały organizatora