Zagrały. Drugi mecz odbywa się w Polsce dzięki staraniom Zenona Fajfera i Katarzyny Bazarnik, twórców, teoretyków i propagatorów liberatury, którzy w Korporacji Ha!art odpowiedzialni są za edycję najciekawszych reprezentantów tego niedawno wszak skategoryzowanego gatunku. Aby utwór mógł zostać uznany liberackim, musi spełniać podstawowy wymóg współzależności między tekstem a specyficznym kształtem książki. Innymi słowy, utwór liberacki przyobleka się w fizyczny kostium, uzyskuje formę obiektu, nie tracąc przy tym waloru wewnętrznej semantyki tekstu. Stąd naturalne zainteresowanie wydanymi przed kilkunastu laty w wydawnictwie Rowohlt kolażami Müller, stanowiącymi w twórczości niemieckiej autorki przypadek na tyle osobny, by onieśmielać potencjalnych tłumaczy i wydawców. Aż do listopada 2010.
Oryginalne pudełko było bordowe – krakowskie jest niebieskie. Dodano polski współtytuł „Strażnik bierze swój grzebień. O odchodzeniu i odcięciu”. Poza tym na pierwszy rzut oka niewiele się zmienia: 94 kolaże zaprezentowane są w pierwotnej, niemieckojęzycznej wersji. Integralność utworu została zachowana; polskie tłumaczenie samego tekstu, z uwzględnieniem zróżnicowanej czcionki, znajduje się na odwrocie każdej „pocztówki”.
Po otwarciu pudełka wyciągamy wszystkie 94 karty. Każda z nich, oprócz waloru plastycznego, jaki posiadają także chociażby pocztówki-kolaże Wisławy Szymborskiej czy Aglai Veteranyi, przedstawia rozpisany na fragmenty utwór poetycki. Podstawowa wątpliwość dotycząca statusu kolażu w obrębie literatury dotyczy roli elementu tekstowego. W wielu przypadkach tekst traktowany jest przez twórcę wyłącznie jako znak graficzny (np. u Jiřego Kolářa czy u niektórych sygnalistów serbskich), co pociąga za sobą nie-literackość utworu; u Müller sprawa wydaje się jasna: kolaże są wierszami, wiersze są kolażami. Zagadka rozwiązana, można te dziwne pocztówki czytać, po prostu czytać. No dobrze, ale jak? Jak tradycyjny wiersz? Jak niepokojący anonim? Jak zaszyfrowaną informację? Jak prasową enuncjację? Czy przekaz jest świadomie skonstruowany, czy poddany działaniu przypadku? Czy mamy do odkrycia spójną narrację toczącą się przez wszystkie karty? A może każda z kart stanowi odrębny mikrokosmos? No i wreszcie – kto przemawia w ten nietypowy sposób?
Prawdę mówiąc, wszystkie tego typu pytania są nieważne, ponieważ dotyczą zupełnie innego tekstu. Aż za dobrze znanego, pełnego komunałów, sparciałego. Posługującego się przeterminowanym językiem. Tymczasem Herta Müller proponuje czytelnikowi odrzucenie skonwencjonalizowanej wypowiedzi i uczestnictwo w kreowaniu nowego środka wyrazu. Centralnym punktem kolaży jest sam proces przebudowy języka. Dotychczasowy język się rozpadł, rozbił, rozkraczył. Język gazet, mediów, język „obcy”, a raczej „obcych”, okazał się śmieszną atrapą. Rozebrany na czynniki pierwsze, pocięty na litery i słowa, przestaje być narzędziem w rękach żałosnych polityków, tępych ideologów, gadających głów. Trzeba odejść od zaśniedziałych znaczeń, odciąć się od skompromitowanych tendencji. Jednoczesne rozbicie języka i struktury książki ukazuje prawdziwy problem komunikacji, opierającej się na swoistym „kodzie nieznanym” (pożyczając termin od Hanekego), bo spłowiałym w codziennej paplaninie.
Autorka Sercątka chce porzucić także swój własny język, jak gdyby czuła się nim wyczerpana i znudzona. Kolażowa forma i poszukiwania nowego języka to swoista pauza, moment wytchnienia od zaszytych w duszy wspomnień i ciążących doświadczeń. Słowa, wyrwane z codziennych kontekstów i funkcji, nie są już narzędziem w tworzeniu mitologii; ulegają niekończącym się przeobrażeniom, niejako poza kontrolą samej pisarki. Nie sądzę i nie chcę sądzić, że są one „metaforą wygnania”, „inscenizują doświadczenie obcości, traumy, bólu”, jak twierdzi Grzegorz Jankowicz. Opinia ta odnosi się przecież do jakiegoś innego tekstu, wewnętrznie spójnego i semantycznie określonego. O 94 wierszach-pocztówkach można powiedzieć tyle, że są zapisem gry językiem, w język, poprzez język, na języku. Płynnym procesem, permanentną przemianą, potencjałem paradoksu, tak jak inne pre- czy praliberackie dzieło, Sto tysięcy miliardów wierszy Raymonda Queneau. Można je czytać w dowolnej kolejności i kierunku, dopatrując się podobieństw bądź różnic, delektując się absurdalnymi skojarzeniami lub wyszukując rozbudowane metafory.
Przede wszystkim nie nadawajmy tej subtelnej kolekcji przyciężkawej rangi. Chodzi o to, żeby się zanurzyć w tym nadrealnym świecie wyobraźni, pełnym szalonych wizji, niezwykłych zdarzeń, rozbuchanych asocjacji, gdzie krajobraz podobny jest do nosa (13.), piętro skoczyło przez okno z własnej ręki lub z półki drzewnej (34.), a wargi są szuflą do śniegu (26.). To przestrzeń zrekontekstualizowana, tutaj pan prezydent prowadzi handel robakami (84.), serce traci emalię (82.), natomiast mysz kupi sobie szyty na miarę garnitur z uszami (67.), wszystkie lęki z przeszłości tracą kształt, zostają zepchnięte do roli kukiełek. Awatary żołnierzy, karabinów, agentów, paszportów i przesłuchań gnieżdżą się wewnątrz języka, istnieją jedynie na poziomie słowa, można z nimi robić, co nam przyjdzie do głowy, zreifikować i pozbawić znaczenia. A rzeczy zanimizować, niech też doświadczą życia, jak lato które cierpiało na astmę, okolica na kołach (5.), czy fotel, który sunie w przestworzu (64.). Dajmy też wolność zwierzętom, niech zając zakłada koszulę która wciąż rośnie (32.), a pies szczeka w bucie (70.). Towarzyszące tekstowi rysunki przedstawiają najczęściej dziwne, zdeformowane postaci, fragmenty portretów, zagubione przedmioty i części ciała. To eksponaty do wielokrotnego użytku, dysponujące ukrytą siłą, znane z prozy noblistki stoły, krzesła, chusteczki, spinacze i żywopłoty. Wszystko się może zdarzyć na terytorium zawieszonej logiki, w październiku w okolicy rośnie woda na drodze i siano na dachu (29.), a on od-sprzedał swój dom i wprowadził się do czerwonego jabłka (61.). Nie ma uniwersalnego klucza, który otwierałby wszystkie zamki tej metamorficznej budowli, ale pierwszeństwo należy się zapomnianym instynktom. Azyl to uciec w lustrzane drzwi (67.).
Strażnik bierze swój grzebień to obiekt niejasny, drażniący pozorną dekoracyjnością, a w głębi niebieskiego opakowania kryjący zaskakujące zespolenie gazetowych wycinków. Intrygujące słowo poetyckie, odpowiedź na Przewagę kręgów rumuńskiego surrealisty Gellu Nauma z 1975 roku, cykl dwunastu kolaży tekstowo-graficznych, przeciwstawiających na wspólnej planszy ilustracje z dawnego żurnala fragmentom dziwacznego poematu. Książka o permutacyjnym charakterze, tasującym dyspersyjną zawartość. Nie wiadomo, czy Herta Müller śladem Tristana Tzary zawierzyła przypadkowi i losowała kolejne paski z wyrazami, dzieląc się z czytelnikami swoimi wątpliwościami wobec natury języka. Co więcej, nie wydaje się to wcale istotne, ponieważ w czarnej kawie z cukrem żyje nieśmiały spokojny inny mężczyzna, który się kryje za drzwiami szafy. Ten mężczyzna widział psy tam gdzie jeszcze nie ma żadnych (80.). Każdy zatem niech zobaczy swojego psa, owłosionego ptaka albo Boga, który spuszcza na ziemię ciasto.
Herta Müller, Strażnik bierze swój grzebień. O odchodzeniu i odcięciu/ Der Wächter nimmt seinen Kamm. Vom Weggehen und Ausscheren
Przekład Artur Kożuch; projekt książki (według wydania oryginalnego) Katarzyna Bazarnik, Zenon Fajfer & Marcin Hernas
Korporacja Ha!art 2010
Seria liberatura, tom 15
Fotografie: Marcin Hernas
Jakub Kornhauser – doktorant na Wydziale Filologicznym UJ, zajmuje się poezją awangardową i eksperymentalną oraz historią literatury rumuńskiej. Autor tomu wierszy Niebezpieczny paragraf (2007) oraz zbioru próz poetyckich Niejasne istnienia (2009). Publikował m.in. w „Odrze”, „Kwartalniku Artystycznym”, „Dekadzie Literackiej”, „Ricie Baum”, „Toposie”.