U Wrony rzeczywistości nie ma; jest wybielona Ikea i gangsterzy wzięci z kina, tyle że wyzuci z charyzmy. Żenująca scena rozmowy o żebrach wycinanych na potrzeby auto-fellatio (kompletnie chybiona pod względem tonu i mająca się jak pięść do nosa wobec reszty filmu), ukazuje zupełną bezradność tematyczną Wrony – marzy mu się scena jak z Tarantino i myśli, że wystarczy by bohaterowie gadali wulgarne bzdury, a osiągnie ten sam poziom dialogowego mistrzostwa.
Chrzest jest nade wszystko filmem cieniutkim, wątłym i cherlawym; testosteron jest tu tylko podróbką. Ograniczenia skali widać zwłaszcza w wyborach muzycznych: „Ave Maria”, „Sonata księżycowa”, „Ta ostatnia niedziela”, zajeżdżone na śmierć „Gymnopedie No.
Gdybym miał zawrzeć wszystkie zarzuty, jakie mam wobec Chrztu w jednym słowie, nie byłby to „fałsz” (mimo że konflikt dramatyczny jest całkowicie sztuczny), ale „naiwność”. Wrona chce opowiedzieć o rzeczach ostatecznych (już same tytuły jego filmów odsyłają do archetypów), ale boi się przyjrzeć własnym postaciom na tyle, by zobaczyć, co kryje się za przypisanymi im arbitralnie rolami. To wymagałoby introspekcji, sympatii i krytycyzmu, a tego Wrona-reżyser jeszcze nie umie. Potrafi kręcić zajmujące sceny i jest być może najzdolniejszym inscenizatorem – obok Pawła Borowskiego i Wojciecha Smarzowskiego – jakiego ma polskie kino. Cóż z tego jednak, skoro nie interesują go implikacje poruszanych tematów…?
Film taki jak Chrzest – gdyby był udany – musiałby zmierzyć się z polskim katolicyzmem jako siłą kastrującą polskich mężczyzn i zmieniających ich w sfrustrowanych maminsynków, nadrabiających pięściami swą symboliczną impotencję. O tym literalnie jest ta historia, gdyby opowiedzieć ją od początku do końca (i tym właśnie: rozliczeniem z katolicyzmem włosko-amerykańskim, były wczesne filmy Scorsese!). Problem w tym, że Wrona tego nie wie. Chrzest jest w jego filmie poręcznym znakiem niewinności, a zdanie „to jest matka mojego dziecka, święta i nietykalna”, przechodzi niezauważone, mimo że stanowi oś problemu, czyniąc z kobiety istotę aseksualną (na wzór Maryi Dziewicy).
U źródeł kina Wrony wydaje się leżeć nieprzepracowana seksualna frustracja (nie twierdzę, że samego reżysera, ale po prostu właściwa polskiej kulturze), objawiająca się w Chrzcie jako quasi-homoseksualny romans operowy, z kobietą w funkcji zasłony dymnej; prawie jak w Strukturze kryształu (1969) Zanussiego. Powtarzam: cała ta konfuzja jest właściwa polskiej kulturze jako takiej, która zawsze była zajęta innymi rzeczami, niż wymyślaniem języka pożądania (choć akurat Mickiewicz i Słowacki zrobili tu więcej dobrego, niż się im na ogół przyznaje).
Szkoda, że Wrona nie robi kroku w tył, by uchwycić nie tylko nasze odbicie w lustrze, ale i samo lustro – z ramami, gwoździem i od lat niemalowaną ścianą wokół.
Michał Oleszczyk – krytyk filmowy, absolwent filmoznawstwa UJ. Publikuje w „Kinie” i na blogu Ostatni fotel po prawej stronie. Autor książki Gorycz wygnania: Kino Terence’a Daviesa i współautor (z Kubą Mikurdą) wywiadu-rzeki Kino wykolejone: Rozmowy z Guyem Maddinem. W 2010 roku, nakładem Korporacji Ha!art, ukazała się książka Trzynasty miesiąc. Kino braci Quay, w której można się zapoznać się z obszerną rozmową Michała Oleszczyka i Kuby Mikurdy z braćmi Quay. Fragment wywiadu – do przeczytania tutaj.
Tekst pochodzi z blogu Autora
WYWIAD Z MARCINEM WRONĄ