Debiutant, zanim podjął się współpracy z postaciami kina formatu Roderta Duvalla czy Sissy Spacek, szlifował swoje umiejętności w telewizji. Jak się okazało, nauka poszła w las (nota bene knieja w kilku odcieniach jesieni jest jednym z głównych „bohaterów” Aż po grób). Dziesiątki seriali telewizyjnych pokazują, na jak wysokim poziomie może być filmowe opowiadanie historii, natomiast Schneider zamiast sprawności realizacyjnej serwuje nam rozwlekłości i niekonsekwencje, zamiast intrygującej gry charakterów – papierowe starcia, którym na szczęście klasowi aktorzy dodają rys autentyczności. Porzućcie nadzieje liczący na choćby dalekie skojarzenia z Sześcioma stopami. Nikt tu nie idzie do piachu, a raczej bardzo na poważnie zmierza do kresu swoich dni. Film idealny do niedzielnego obiadu, opowieść dla całej rodziny, krzepiąca i pouczająca, a przy tym z elementami patriotycznymi w tle. W filmie są również akcenty polskie: Jan A. P. Kaczmarek napisał muzykę tak znakomicie ilustracyjną, że wcale jej nie pamiętam. Zaś ITI współprodukowało szczęśliwie całość. Vivat Polonia. Choć może nie całkiem – bo rolę Karolaka zdaje się wycięli.
Stypa za życia – czyli pomysł
Twórcy Aż po grób wykorzystali historię z lat 30. ubiegłego wieku i postanowili wyprawić swojemu bohaterowi – Felixowi Bushowi (wspomniany Duvall jako pustelnik z lasu o pozornie groźnej osobowości) – stypę za życia. Punkt wyjścia niezły, do tego dodali kolejny ważny element dobrego filmu, czyli tajemnicę.
Felix Bush decyduje się na wyprawienie sobie publicznego pożegnania z doczesnością po spędzeniu 40 lat w dobrowolnym, a właściwie narzuconym sobie odosobnieniu. Jego pustelnią jest dom ukryty w lesie. Stało się tak w wyniku wielce niefortunnych zdarzeń, których był uczestnikiem w młodości (a młodzieńcem był – jak się nam sugeruje – nieprzeciętnym). Nietrudno się domyślić, że jego perypetie dotyczyły spraw sercowych. W tym konkretnym przypadku możemy nawet zaryzykować, że chodzi o płomienie namiętności. Płomienie, które oddzieliły Felixa od ludzi na cztery dekady odprawianej w milczeniu pokuty za winy. Ich odkrycie stanowić ma dla widza magnes zainteresowania.
Problem w tym, że pomysł gubi świeżość podczas nużących przygotowań do nietypowej imprezy przed-pogrzebowej, które wypełniają większość filmowego czasu. Jeśli chodzi o zagadkę, to jej rozwiązanie zostało podpowiedziane już na wstępie, zaś kiedy zbliża się finał i oczekiwania na zrekompensowanie kursu dyskretnego ziewania podczas seansu bardzo rosną – przychodzi rozczarowanie.
Starsi Panowie dwaj
Felix Bush zorganizowanie stypy zleca przedsiębiorcy pogrzebowemu – Frankowi Quinnowi (Bill Murray). Nie dość, że najważniejszy uczestnik przyjęcia funeralnego nie będzie wygodnie umoszczony w trumnie, to dodatkowo jego życzeniem jest, aby goście podczas tego nietypowego eventu opowiadali o nim historie (podobno krąży ich w eterze cała masa, ale jak już przychodzi co do czego – to scenarzystom zabrakło inwencji). Całe zdarzenie ma jednak na celu umożliwienie Feliksowi opowiedzenie jego własnej, głęboko skrywanej opowieści.
Pech Franka, który organizuje stypę, polega na tym, że ludzie w okolicy postanowili nie umierać, co w biznesie pochówkowym nie pomaga. Felix wpisuje się w ten niepokojący trend, ale na szczęście za jego oryginalnymi życzeniami kryje się kuszący zwitek dolarów. Murray, choć bez tego jarmuschowskiego czy coppolowskiego fiblika, daje z siebie wszystko, co trzeba, aby grany przez niego bohater ożył na ekranie w postaci pobrużdżonego życiem, bezpretensjonalnie jednak szlachetnego osobnika. Jego postać, jak żadna inna w tym filmie, pozwala odpocząć od solidnie skrojonego gorsetu patosu.
Aż po grób jest promowane hasłem: „Rola życia Roberta Duvalla” – jakby pamięć choćby o podpułkowniku Billu Kilgorem zanikła bezpowrotnie. Żaden napalm o poranku nam w przypadku funeralnej historii nie grozi, większe wzruszenia też raczej nie, choć oczywiście – Duvall nie zawodzi. Sprostał trudnej sztuce uwiarygodnienia nieprawdopodobnie brzmiącej opowieści. Na ile to możliwe, w tym przewidywalnym, a chwilami po prostu wadliwie ułożonym filmie, aktor osiąga efekt – intryguje nas przede wszystkim sam Felix Bush, nie zaś wątle się snujące ekranowe zdarzenia. Dzięki powściągliwej, delikatnie rozwijającej się kreacji aktora film Schneidera – mimo swoich wad – jest godny uwagi. Precyzyjny w każdym geście i choćby chrząknięciu popis aktorski jest elementem opowieści nostalgicznej, pokazanej w ciepłym kluczu barw. Niestety, całość przynosi skojarzenie ze zbiorem postaci z głębokiej przeszłości, na chwilę ożywionych sepiowych fotografii.
Brak połączenia
Powody pokuty, jaką sam sobie zadał bohater Aż po grób, wydają się anachroniczne. Bardzo dobre aktorstwo nie wystarcza, aby doszło do spięcia, komunikacji nieco głębszej niż powierzchowna, interakcji między opowieścią o Felixie a widownią. Gdzieś w toku ekranowych wydarzeń, na jednym z fabularnych rozstajów, twórcy zgubili rytm zdarzeń, ugrzęźli w oczywistościach. Aż po grób to też, niestety, fragmentami antyprzykład sztuki zajmującego opowiadania. Nie ratują sytuacji nieliczne przebłyski poczucia humoru (choć z całą pewnością nie mamy do czynienia z komedią). Stypę, do której w końcu dochodzi, przyjmujemy z ulgą.
Aż po grób (Get low)
reżyseria: Aaron Schneider,
scenariusz: Chris Provenzano,
zdjęcia: David Boyd,
muzyka: Jan A.P. Kaczmarek
grają: Robert Duvall, Bill Murray, Sissy Spacek i inni
kraj: USA, Polska, Niemcy,
rok: 2009,
czas trwania: 103 min,
premiera: 12 września 2009 (świat), 22 października (Polska),
ITI Cinema