Fabuła Bazyla... jest bardzo prosta, ograniczona do jednego wątku – historii zemsty tytułowego bohatera (Dany Boon) za śmierć ojca i własne nieszczęście. Ojciec Bazyla zginął w 1979 roku w Afganistanie podczas rozbrajania min. Kiedy jako chłopiec Bazyl odkrył, kto wyprodukował śmiercionośną broń, poprzysiągł pomścić rodzica. Trzydzieści lat później sam stał się ofiarą nieszczęśliwego wypadku – w trakcie strzelaniny gangsterów został trafiony w głowę. Po wyjściu ze szpitala, utracie mieszkania i pracy postanowił odpłacić producentom felernej kuli, która utknęła w jego głowie i w każdej chwili może doprowadzić do śmierci. Odrzucony przez społeczeństwo trafia do grupy oryginałów zamieszkujących przedmieścia miasta. Wraz z nimi postanawia wprowadzić swój plan w życie.

Jak Amelia była historią miłosną zanurzoną w baśniowości, tak Bazyl... jest już zupełnie bajkową opowieścią o zemście, co niekoniecznie trzeba uznać za atut. Mroczny klimat niczym z baśni braci Grimm, który był znakiem rozpoznawczym czarnych komedii Jeuneta z początków kariery – wspomnianego Delicatessen oraz Miasta zaginionych dzieci (1995) – zamienił się w Bazylu...
w atmosferę bajki, ale raczej tej rodem z Disneya, w której happy end od początku jest oczywisty. Film cierpi na powierzchowność rysunku postaci, każda z nich sprowadza się właściwie wyłącznie do funkcji określonych ich pseudonimami. To, że Bazyl znajdzie wśród nowych znajomych miłość, która będzie wisienką na torcie jego ostatecznego triumfu, też jest sprawą oczywistą. Wątek ten wprowadzony jest jednak tak na siłę, jakby z próżni, że trudno nawet się nim przejmować. Motorem napędowym działań protagonisty jest przecież pragnienie zemsty, a nie – jak było to w przypadku Amelii – uszczęśliwienie otoczenia i poszukiwanie prawdziwej miłości. Główną siłą Bazyla… jest więc dynamiczna akcja oraz parę pomysłowych i zabawnych gagów. Lecz przede wszystkim film zachwyca stroną wizualną, co jest normą u Jeuneta. Skąpany w ulubionych barwach reżysera: sepii, odcieniach beżu i brązu, ze świetną pracą operatorską oraz ciekawym wykorzystaniem efektów specjalnych, a także fragmentów animowanych.

Film nie ma wewnętrznej siły, tego czegoś, co przesądziło o sukcesie Amelii. Twórcom niestety wyraźnie brakuje też konsekwencji. W szczęśliwym zakończeniu jakby zapominają o tym, że kula nadal tkwi w głowie Bazyla i w każdej chwili może się on pożegnać z życiem. To ciemna strona całego filmu, który mógłby się stać kolejną mroczną komedią Jeuneta. Bohater mówi przecież, że nie ma nic do stracenia i żyje pełnią życia, bo każdy dzień może być jego ostatnim. Jednak po Amelii kino francuskiego reżysera nie będzie już chyba takie samo – hollywoodzki optymizm zatriumfował. A nawet jeśli filmowi nie można odmówić pewnego uroku, to jest to urok bardzo ulotny, działający wyłącznie w czasie seansu. Bazyl... nie zostaje w głowie na długo.



Bazyl. Człowiek z kulą w głowie (Micmacs a tire - larigot)
reżyseria: Jean-Pierre Jeunet
scenariusz: Jean-Pierre Jeunet, Guillaume Laurant
zdjęcia: Tetsuo Nagata
muzyka: Raphael Beau
grają: Dany Boon, Andre Dussollier, Nicolas Marie, Dominique Pinon, Albert Dupontel, Jean-Pierre Marielle, Yolande Moreau i inni
kraj: Francja
czas trwania: 105 min
premiera: 10 września 2010 (Polska)
Syrena Films


Iwo Sulka – filmoznawca, rocznik ’85. Interesuje się kinem amerykańskim i europejskim. Filmowe gusta lekko konserwatywne, acz otwarte na nowe propozycje. Opublikował artykuł na temat Darrena Aronofsky’ego w trzecim tomie Mistrzów kina amerykańskiego, a także recenzje i inne teksty na łamach e-splotu oraz na blogu „Salaam Cinema!”