No dobrze, nie było aż tak źle, jednak z drugiej strony nie było na tyle ciekawie, żebym się musiał wycofywać ze swojej oceny. Koncert składał się z dwóch części – pierwsza była mieszanką utworów z różnych płyt oraz paru piosenek zaproszonych gości, druga natomiast była w dużej mierze wypełniona utworami z ostatniej płyty pt. Sing Along To Songs You Don't Know. Rolę konferansjera przyjął Gunnar Örn Tynes z charakterystyczną dla niektórych islandzkich muzyków (np. Sigur Rós) uroczą nieporadnością w języku angielskim. Pierwsza część była bardziej różnorodna pod względem nastroju, co jednak oznacza, że częściej było smutno i „typowo po islandzku”. Osobiście nigdy nie sympatyzowałem z porozciąganymi, nużącymi i zasmucającymi do kości piosenkami, które parę lat temu były jednym z głównych towarów eksportowych Islandii. Druga część była zdecydowanie ciekawsza, ale to w głównej mierze zasługa samych piosenek z ostatniej płyty, która będąc rozśpiewaną, a przy tym pełną dobrych muzycznych pomysłów, kiedyś przekonała mnie do siebie właściwie od razu.
Kolejną sprawą, którą trzeba wyjaśnić na początku, jest obiecująco brzmiąca kwestia „& friends”. múm zagrało z tradycyjnie już akompaniującą na festiwalu Sinfoniettą Cracovia, Chórem Polskiego Radia, jedenastoma muzykami-kolegami z Islandii oraz polskim raperem L.U.Ciem.
Recenzent organizatora policzył, że razem z symfonikami oraz chórem, muzyków w ogóle było około setki. Niech teraz każdy, kto zna muzykę múm pomyśli, czy jest miejsce na taką obsadę w ich kompozycjach. Oczywiście, że nie ma! Co prawda chór oraz Sinfonietta nie występowali przez cały koncert, ale jak już się pojawili, to robili to, co najnudniejsze, czyli harmonizowali, zgodnie z przyjętą praktyką symfonicznych występów artystów popularnych. Bardzo, ale to bardzo nie przepadam za taką formą koncertową, udział symfoników jest absolutnie zbędny, efekciarski. Oprócz tego, w nagłośnieniu ustawionym tak jak być powinno na koncert, ginęła część instrumentów, m.in. fortepian albo któraś z kolei gitara akompaniująca. To się akurat zdarza nagminnie, ale nie sądzę, żebym się miał do tego przyzwyczaić, szczególnie, jeżeli widzę dziesięciu, a słyszę pięciu muzyków.
Może wystarczy narzekania, w końcu coś mi się jednak na tym koncercie podobało. W drugiej części múm zagrało rozwiniętą, trochę improwizowaną, „koncertową” właśnie wersję The Land Between Solar System. Trwała na pewno ponad kwadrans i w końcu mogłem zobaczyć coś więcej, niż tylko żywiołowe ogrywanie starych kawałków. Wizualizacje były bardzo ładne, chociaż te fabularyzowane były najzwyczajniej wideoklipami, jak w przypadku They Made Frogs Smoke 'Til They Exploded.
Lubię múm, mimo wszystko może nawet bardziej po niedzielnym koncercie. Widziałem ich, było sympatycznie, oni sami bawili się najlepiej. Jak wspomniałem wcześniej – brakowało mi elementu, który potwierdziłby ten koncert jako niepowtarzalne wydarzenie. Piosenki múm bronią się same. Ta specyficzna mieszanka radości i melancholii, dzieciństwa i przemijania, która poprzez muzykę kojarzy nam się z Islandią – realnym odpowiednikiem Doliny Muminków, jest zawarta w tych utworach i będzie obecna przy każdym ich odsłuchaniu – i na koncercie, i w domu. O ich muzyce mówi się, że jest odrealniona, jak ze snu. Być może lepszym miejsce na odrealnione, delikatne melodie jest jednak własne zacisze słuchawek niż wielki koncert?
Fot. Tomasz Wiech, materiały organizatora