No dobrze, nie było aż tak źle, jednak z drugiej strony nie było na tyle ciekawie, żebym się musiał wycofywać ze swojej oceny. Koncert składał się z dwóch części – pierwsza była mieszanką utworów z różnych płyt oraz paru piosenek zaproszonych gości, druga natomiast była w dużej mierze wypełniona utworami z ostatniej płyty pt. Sing Along To Songs You Don't Know. Rolę konferansjera przyjął Gunnar Örn Tynes z charakterystyczną dla niektórych islandzkich muzyków (np. Sigur Rós) uroczą nieporadnością w języku angielskim. Pierwsza część była bardziej różnorodna pod względem nastroju, co jednak oznacza, że częściej było smutno i „typowo po islandzku”. Osobiście nigdy nie sympatyzowałem z porozciąganymi, nużącymi i zasmucającymi do kości piosenkami, które parę lat temu były jednym z głównych towarów eksportowych Islandii. Druga część była zdecydowanie ciekawsza, ale to w głównej mierze zasługa samych piosenek z ostatniej płyty, która będąc rozśpiewaną, a przy tym pełną dobrych muzycznych pomysłów, kiedyś przekonała mnie do siebie właściwie od razu.

Kolejną sprawą, którą trzeba wyjaśnić na początku, jest obiecująco brzmiąca kwestia „& friends”. múm zagrało z tradycyjnie już akompaniującą na festiwalu Sinfoniettą Cracovia, Chórem Polskiego Radia, jedenastoma muzykami-kolegami z Islandii oraz polskim raperem L.U.Ciem.
Wyobrażałem sobie, bazując na koncertach rockowych, ale i elektronicznych, że wkład zaproszonych gości będzie świetnym urozmaiceniem koncertu – przecież obecność dodatkowych muzyków, którzy są jakimiś tam indywidualnościami (nie są to muzycy najemni, których się dobiera na koncerty) to znakomita okazja, żeby przearanżować utwór, wydłużyć go, zrobić dla nich miejsce. Niestety, gdyby Tynes nie anonsował kolejnych przyjaciół, to nie wiedziałbym, że połowa w ogóle wyszła na scenę. Oprócz paru przypadków, na których nawet nie trzeba palców jednej ręki, zaproszeni goście zostali zredukowani do grania odgórnie przewidzianych partii, zresztą tych mało ważnych, słabo słyszalnych, harmonizujących. Wyjątkami, które zapamiętałem był rzecz jasna L.U.C, Jóhann Jóhannsson oraz dwie piosenki autorstwa zaproszonych gości. Szumnie zapowiadany L.U.C wystąpił raz, w pierwszej części, proponując beatbox do piosenki Show Me. Trzeba dodać, że beatbox może i do niej pasuje, ale jest to połączenie trochę na siłę, co było słychać, ponieważ poczynania L.U.Ca były bardzo nieśmiałe i skromne, w mało hip-hopowym duchu. Piosenka trwa jakieś 3 minuty, czyli alternatywny polski raper Łukasz L.U.C Rostkowski był na scenie 3 minuty i tyle go widziano. Co ciekawsze, Jóhannssona nie widziałem w ogóle, ale podobno był i grał. Jóhannsson został wywołany pod koniec pierwszej części, żeby poprowadzić utwór przygotowany na tę okazję do krótkometrażowego polskiego filmu dokumentalnego pt Wyspa wielkiej nadziei z 1957 roku, opowiadającego o klinice kręgosłupa dla dzieci w Otwocku. Występ z udziałem Jóhannssona, jakkolwiek mnie nie zachwycił, był namiastką tego, czego brakowało, czyli oddania miejsca gościnnie występującym muzykom.

Recenzent organizatora policzył, że razem z symfonikami oraz chórem, muzyków w ogóle było około setki. Niech teraz każdy, kto zna muzykę múm pomyśli, czy jest miejsce na taką obsadę w ich kompozycjach. Oczywiście, że nie ma! Co prawda chór oraz Sinfonietta nie występowali przez cały koncert, ale jak już się pojawili, to robili to, co najnudniejsze, czyli harmonizowali, zgodnie z przyjętą praktyką symfonicznych występów artystów popularnych. Bardzo, ale to bardzo nie przepadam za taką formą koncertową, udział symfoników jest absolutnie zbędny, efekciarski. Oprócz tego, w nagłośnieniu ustawionym tak jak być powinno na koncert, ginęła część instrumentów, m.in. fortepian albo któraś z kolei gitara akompaniująca. To się akurat zdarza nagminnie, ale nie sądzę, żebym się miał do tego przyzwyczaić, szczególnie, jeżeli widzę dziesięciu, a słyszę pięciu muzyków.

Może wystarczy narzekania, w końcu coś mi się jednak na tym koncercie podobało. W drugiej części múm zagrało rozwiniętą, trochę improwizowaną, „koncertową” właśnie wersję The Land Between Solar System. Trwała na pewno ponad kwadrans i w końcu mogłem zobaczyć coś więcej, niż tylko żywiołowe ogrywanie starych kawałków. Wizualizacje były bardzo ładne, chociaż te fabularyzowane były najzwyczajniej wideoklipami, jak w przypadku They Made Frogs Smoke 'Til They Exploded.

Lubię múm, mimo wszystko może nawet bardziej po niedzielnym koncercie. Widziałem ich, było sympatycznie, oni sami bawili się najlepiej. Jak wspomniałem wcześniej – brakowało mi elementu, który potwierdziłby ten koncert jako niepowtarzalne wydarzenie. Piosenki múm bronią się same. Ta specyficzna mieszanka radości i melancholii, dzieciństwa i przemijania, która poprzez muzykę kojarzy nam się z Islandią – realnym odpowiednikiem Doliny Muminków, jest zawarta w tych utworach i będzie obecna przy każdym ich odsłuchaniu – i  na koncercie, i w domu. O ich muzyce mówi się, że jest odrealniona, jak ze snu. Być może lepszym miejsce na odrealnione, delikatne melodie jest jednak własne zacisze słuchawek niż wielki koncert?


Fot. Tomasz Wiech, materiały organizatora