Każdy z dużych chłopców ma swoją ekranową mitologię. W zależności od metryki, rodzinnych wartości czy długości geograficznej. Kowboje, wikingowie, w moim wypadku: Coś ze Stallone albo jakieś karate. Niezniszczalni pomyślnie organizują nostalgiczną wyprawę w lata osiemdziesiąte, bo najnowszy obraz odtwórcy Rocky’ego to zretuszowany album z dziarskimi fotosami, specjalnie dla chłopaków spod strzelnicy.

Zestaw obejmuje grupę najemników, smakoszy tatuaży, motocykli, broni i kobiet. Mamy zniewoloną przez dyktatora egzotyczną wyspę, której populacja drastycznie spada z chwilą pojawienia się protagonistów. Plus tysiące dymiących łusek, huk łamanego kośćca (notabene sceny walki wręcz to istny majstersztyk), smród C-4, a wszystko z muzyką rockową na dalszym planie. Na koniec przerysowany czarny charakter (Eric Roberts) oraz epizod z Arnoldem Schwarzeneggerem, uprawiającym szermierkę słowną z finezją cyborga. To bodaj najbardziej czytelne mrugnięcie twórców do widza.


Komunikacja między postaciami ma tu kształt buddy talks – humorystycznych frazesów, puentujących niemal każdą scenę. Kto cię przysłał? – pyta łysy osiłek Barneya Rossa (Sylwester Stallone). Twój fryzjer – pada odpowiedź. Nieśmiała próba emocjonalnego dookreślenia postaci dotyczy jedynie Toola (Mickey Rourke) oraz Lee Christmasa (Jason Statham). Ten pierwszy wygłasza pseudofilozoficzny monolog o koszmarach bośniackiej wojny, drugiego dotyka udręka miłosnej relacji. Niemniej wszystko spisane jest bardzo grubym flamastrem.

Świat przedstawiony w Niezniszczalnych również nie stanowi aksjologicznej zagwozdki ani nie pretenduje do miana geopolitycznej diagnozy (w przeciwieństwie do serii Rambo). Z wyjątkiem drobnych obiekcji moralnych (niedorzeczna szamotanina Dolpha Lundrgena), podział świata na złych i dobrych zostaje utrzymany. Decyduje o tym głównie broń palna, czyli kolejne pociągnięcie grubego flamastra.

Stallone nie ukrywa, że pragnie zapisać się w masowej wyobraźni jako twardziel z nostalgią w oczach. Nie unika rozrachunku z własną legendą (Rocky Balboa), nie boi się wizerunku lekko już przyrdzewiałego herosa. Trawestując brutalne kino z minionej dekady, doskonale wie, jak komunikować się z dużymi chłopcami z ery VHS. Jak wzbudzić uśmiech, nie śmiech. Dzięki takiej postawie twórczej Niezniszczalni bronią się skutecznie przed mianem hałaśliwej i kosztownej miernoty. Prym wiedzie tempo i akcja (niestety kosztem jakości wykończenia niektórych wątków pobocznych), dlatego nie doszukamy się tu lekkości pastiszu czy postmodernistycznej gry, znajdziemy za to ukłon – oddany raczej serio – w stronę wartkich action-movies.

Mimo całej pretekstowości przeglądanie albumu z kiczowatymi fotografiami okazało się ujmującą zabawą. Wyłapujemy smaczki (m.in. Sly porusza się  dziwacznym wozem, jak Marion Cobretti), wpatrujemy się w bohaterów, analizując po cichu, w jaki sposób potraktował ich czas. Podwójne kodowanie w wersji uboższej intelektualnie? Możliwe, ale pamiętajmy, że strzał do zdjęcia Stallone’a zawsze był oddawany z podpórki. 



Niezniszczalni (The Expendables)
reżyseria: Sylvester Stallone
scenariusz: Sylvester Stallone, Dave Callaham
zdjęcia: Jeffrey Kimball
grają (twardziele): Sylvester Stallone, Jason Statham, Jet Li, Arnold Schwarzenegger, Forest Whitaker, Bruce Willis, Mickey Rourke, Dolph Lundgren, Eric Roberts i inni
czas trwania: 104 min.
kraj: USA
premiera: 20 sierpnia 2010 (Polska) 13 sierpnia 2010 (Świat)       
Monolith