Dzień pierwszy
Jako jeden z pierwszych zespołów na głównej scenie pojawił się Kim Nowak, czyli nowy zespół braci Waglewskich, którzy wyszli i zaprezentowali to, czego można się było po nich spodziewać - mocne, głośne, bezpretensjonalne granie ze świetną sekcją rytmiczną oraz mięsistymi partiami gitary. Krótko mówiąc, czysta rockowa energia, nic dodać, nic ująć. Natomiast w trójkowym namiocie wystąpił nowy zespół znanego ze Ścianki Macieja Cieślaka o dźwięcznej nazwie Cieślak i Księżniczki. Połączenie spokojnych, balladowych brzmień gitary akustycznej i trzech wiolonczel z głosem Maćka dało świetny efekt, a nastrojowa muzyka bardzo podobała się zebranej publiczności, która mimo ciągłego zagłuszania tego koncertu przez muzykę dobiegającą z innych scen, domagała się jego kontynuacji. Kolejnym zespołem na dużej scenie był Voo Voo, który zaprezentował całą płytę Snopowiązałka. Nie jestem szczególnym fanem twórczości tej grupy, jednak nie sposób odmówić jej oryginalności i świetnego muzycznego kunsztu, który pokazała podczas występu. Podobnym kunsztem wykazali się Something Like Elvis, którzy po reaktywacji zagrali na festiwalu. Był to udany powrót, któremu towarzyszyła żywiołowa reakcja publiczności.
Tymczasem w trójkowym namiocie przyszedł czas na Black Heart Procession. Mroczne partie fortepianu, dźwięki wydobywane z piły (?) oraz niski, brudny głos wokalisty. Ta niezwykle duszna atmosfera znalazła uznanie wśród zebranych słuchaczy. Kolejnym artystą, na którego bardzo liczyłem, był Fennesz, grający w ramach projektu Inspired by Chopin. Okazało się, że liczyło na niego więcej osób, przez co musiałem oglądać jego występ z poza namiotu sceny eksperymentalnej. Ale było warto. Mistrz laptopowo-gitarowej elektroniki oczarował niesamowitą przestrzenią dźwięku i klimatem. Pod wieczór w trójkowym namiocie przyszedł czas na bardzo oczekiwany, pierwszy w Polsce koncert Duńczyków z Efterklang, którzy - o dziwo - wystąpili razem z polskimi muzykami, m.in. znanym i lubianym Czesławem. Znając twórczość zespołu z płyt, spodziewałem się małej eksplozji folku, rytmicznych, lekko postrockowych brzmień oraz śpiewów przypominających bardziej ludowe pieśni niż rockowe wokale. I nie zawiodłem się. Zespół, grając na żywo, jest równie doskonały w brzmieniu jak na płytach. Czekam na ich kolejną wizytę, ponieważ nie udało mi się obejrzeć do końca tego występu, nakładał się on bowiem czasowo z jednym z najważniejszych wydarzeń festiwalu, czyli powrotem Lenny Valentino.
Na sam koniec dnia miłe, acz specyficzne odkrycie – włoskie Zu. Aby oddać to, co można było usłyszeć na tym koncercie, należałoby wyobrazić sobie death metalowy zespół, w którym oprócz perkusji i basu zamiast gitar grano na saksofonie barytonowym. Wykop, energia i szaleństwo. W sam raz na zakończenie.
Dzień drugi
Drugi dzień festiwalu rozpoczął się wyprawą w rejony islandzkiego disco, czyli koncertu FM Belfast, choć to, co zobaczyłem, daleko wykraczało poza ramy normalnego koncertu. Słuchając płyty sympatycznego kwartetu, wiedziałem, że to będzie szaleństwo, ale nie sądziłem, że aż tego stopnia! Od samego początku zespół dosłownie zawładnął zebraną publicznością, włączając ją we wspólny taniec, skakanie, machanie rękami. Świetna zabawa, a w dodatku muzyczne niespodzianki w postaci zaaranżowanych na disco utworów Rage Against The Machine i Guns n Roses oraz nieoceniona choreografia muzyków połączona z częściowym pozbywaniem się garderoby. Rewelacja. Po tym szaleństwie przyszedł czas na zmianę klimatu, czyli grający na scenie eksperymentalnej rodzimy zespół Tides From Nebula. Udało mu się przyciągnąć dużą rzeszę publiczności - dzięki czemu namiot ponownie został szczelnie wypełniony - zapewne dlatego, że instrumentalne postrockowe, metalowe granie zyskało w ostatnim czasie wielu miłośników w naszym kraju. Tides nie rozczarował. Świetne brzmienie, mocne i energiczne melodyjne utwory naprawdę świetnie zabrzmiały, a próbka premierowego materiału - bardzo obiecująca. Czekam więc na nową płytę.
W Trójkowym Namiocie wystąpiła natomiast niemiecka formacja Mouse on Mars. Dzika mieszanka techno, electro i noise również przyciągnęła do namiotu wiele osób, nie jestem jednak pewien, czy była to zasługa granej w nim muzyki czy zbliżającej się ulewy. Mimo wszystko wiele osób śmiało lub nieśmiało (również piszący te słowa) ruszało się w rytm bitów generowanych przez Myszy. Kolejnym koncertem był bardzo przeze mnie oczekiwany występ grupy Tunng. Niesamowite połączenie folku, elektroniki i rocka. Grupa zaprezentowała głównie materiał ze swojej ostatniej, świetnej płyty, lecz pojawiły się też starsze utwory. Sam zespół świetnie się bawił podczas grania, nie zabrakło tańców, wspólnego śpiewu z publicznością oraz momentów kabaretowych, gdy wokalista grający gitarową solówkę w gustownych plastikowych okularach zgrabnie odgrywał rolę rasowego muzyka rockowego. Zdecydowanie jeden z najlepszych koncertów festiwalu. Tymczasem pod dużą sceną zbierało się coraz więcej ludzi, by posłuchać Hey. Świetne brzmienie, charyzmatyczny głos Nosowskiej raczej nikogo nie pozostawiły obojętnym, zwłaszcza że oprócz utworów z nowej płyty można było usłyszeć takie perełki, jak chociażby Heledore Baby. Kolejnym oczekiwanym zespołem na tegorocznym Offie był duński Mew. Byłem ciekaw, jak ich bardzo złożona i oryginalna muzyka zabrzmi na żywo. Był to bardzo udany i specyficzny koncert. Indie rock, mocno ocierający się o progresję w połączeniu z bardzo wysokim głosem wokalisty, zabrzmiał świetnie. W dodatku zespół zadbał o atrakcję pozamuzyczne w postaci wizualizacji oraz tancerza, którego zarówno nagłe pojawienie się, jak i choreografia były tak nierzeczywiste, jak muzyka Duńczyków. Za gwóźdź programu drugiego dnia uznano występ grupy Dinosaur Jr. Amerykanie dotarli do Polski niestety nie bez przeszkód - podczas podróży stracili cały gitarowy sprzęt, przez co byli zmuszeni grać na pożyczonych gitarach. Na mnie ich muzyka nie zrobiła wrażenia, ale dla wielu osób ten koncert był ważny ze względów sentymentalnych.
Dzień trzeci
Na początek scena eksperymantalna i The Tallest Man On Earth. Było melodyjnie, piosenkowo i bardzo sympatycznie. Folk i country grane przez przemiłego Szweda było świetnym początkiem ostatniego dnia festiwalu. W namiocie Trójki przyszedł natomiast czas na Amerykanów z Bear In Heaven. Mocne, psychodeliczne granie przeplatało się z indie rockiem i transem. Dość ciekawe, choć zachwyty nad tym zespołem uważam za grubo przesadzone. Jako kolejni na scenie leśnej do występu przygotowywali się Norwedzy z Casiokids. Już przed ich wejściem na scenę było wiadomo, że będzie to coś niezwykłego. Lekkie i przyjemne połączenie naiwnych elektronicznych melodii z tanecznymi rytmami wprawiło wszystkich w świetny nastrój, łącznie z muzykami, którzy biegali uśmiechnięci po scenie, co chwilę wymieniając się instrumentami, m.in. grzechotką w kształcie ananasa. W katalogu zespół został określony jako Duran Duran na wczasach w Maroku. Coś w tym jest! Zaraz jednak nastąpiła całkowita zmiana klimatu, na głównej scenie bowiem rozpoczął koncert długo oczekiwany Shearwater. Podniosłe folkowo-rockowe pieśni wykonane niezwykle donośnym głosem Jonathana Meiburga zabrzmiały bardzo przejmująco. W dodatku zespół zagrał swoje najlepsze utwory, m.in. Black Eyes czy wyciszony Hidden Lakes. Był to zdecydowanie jeden z najlepszych występów na festiwalu. Po Shearwater na scenie eksperymentalnej zaprezentowali się Damon And Naomi, czyli duet byłych muzyków formacji Galaxy 500. Ich spokojne, akustyczne piosenki pozwoliły na chwilę wytchnienia. Na krótko jednak, ponieważ na głównej scenie zbliżał się występ The Raveonettes, czyli duńskiego duetu łączącego brudne, gitarowe brzmienia z aksamitnymi głosami muzyków i niezwykle chwytliwymi melodiami. Zespół zagrał wyśmienicie, z niesamowitą energią rozgrzewał publiczność, prezentując swoje najlepsze przeboje, bo chyba tak trzeba nazwać te utwory. Bardzo miłe zakończenie wieczoru.
OFF Festiwal po raz pierwszy odbywał się w nowym miejscu i pewnie jeszcze długo będą trwały dyskusje, czy jest ono lepsze czy gorsze niż poprzednie. Nie ulega jednak wątpliwości, że festiwal z roku na rok się rozwija i pojawia się na nim coraz więcej ciekawych artystów. Wiele zaproszonych zespołów po raz pierwszy zagrało w Polsce. Chyba najczęstszym tekstem mówionym ze sceny było: To nasza pierwsza wizyta w Polsce. Liczę, że w przyszłym roku będzie podobnie, a może i jeszcze lepiej. Poza wspaniałą muzyką, zapamiętam świetną offową publiczność, która jest otwarta na różne odcienie muzycznej alternatywy, a w dodatku świetnie się przy tym bawi. Zostaną mi w pamięci również mydlane bańki puszczane w trakcie wieczornych koncertów oraz samoloty szybujące bez przerwy nad terenem festiwalu. Do zobaczenia za rok!
Na zdjeciu - Shearwater.
Foto: Wojciech Żurek
27.08.2010 16:14 | pś:
przepraszam - a gdzie jest to ocenianie bez "posłuchania"? skoro nie było "słuchania" - to nie ma też oceniania. Za to można ocenić komentarz Lulu jako niezbyt logiczny. Argumenty, wyjaśnienia - no pewnie można - ale wypinania nie widzę... Ciekawy punkt widzenia - oderwany taki od rzeczywistości;)