Oczywiście korzenie techniki 3D sięgają początków XX wieku (m.in. The Power of Love Harry’ego K. Fairalla z 1922 roku), a za jego rozkwit należałoby uznać lata 50. Wtedy też rosnąca popularność nowego medium, telewizji, sprawiła, że wytwórnie zaczęły poszukiwać odmiennych sposobów na uatrakcyjnienie tworzonych realizacji. Niedoceniony przez krytykę trójwymiarowy horror Bwana Devil, litewskiego reżysera Archa Obolera z 1952, wzbudził prawdziwy zachwyt publiczności i stał się tym samym rozwiązaniem powstałego problemu. W przeciągu następnych 2 lat w samym Hollywood powstało jeszcze 65 takich produkcji. Niestety wspomniana technologia ograniczała się głównie do tworzenia złudzenia głębi oraz eksponowania „wychodzących” przedmiotów z obrazu kinowego, przez co zainteresowanie widzów trójwymiarowymi produkcjami zmalało. Jednak marzenia twórców pozostały. Zarówno zastosowany w Avatarze (2009) sprzęt (m.in. kamery wyposażone w soczewki odwzorowujące przestrzeń podobnie do ludzkiego oka), jak i wykorzystanie techniki live action, nowego systemu rejestrowania mimiki twarzy czy innowacyjnych efektów specjalnych, przyczyniły się do rozpowszechnienia dotychczasowych osiągnięć kinematografii oraz udowodniły, że X muza wciąż dąży do zatarcia granicy pomiędzy fikcją a rzeczywistością.
Nowa sztuka filmowa zaczęła intensywniej czerpać nie tylko z bajecznej stylistyki, ale i z tematyki. Warto śledzić wykorzystane w dziełach motywy, gdyż artyści często w ten sposób diagnozują kondycję współczesnego człowieka. A przecież nie ma chyba nic równie interesującego, jak odkrycie, w której bajce według reżysera się aktualnie znajdujemy.
Amerykański reżyser dokonał niezwykłego wyboru. Nie tylko dlatego, że zdarzenia składające się na fabułę cechuje niespotykany w opowieściach dla dzieci surrealizm, ale głównie z tej przyczyny, iż sam temat konotuje zagadnienia autotematyczne. Bohaterka wpadając do króliczej norki przekracza granicę pomiędzy światem realnym i sferą wyobraźni, a przed jej oczami ukazują się różne niesamowite zjawiska i postacie. Stanowi to także symboliczne przejście z rzeczywistości materialnej do fikcyjnej, filmowej, w której przecież wszystko jest możliwe. Ostatecznie, wspomniane działanie możemy potraktować jako zaproszenie do poznania obszaru kina autorskiego, mrocznej fantazji samego Tima Burtona.
Niestety, ku niezadowoleniu fanów reżysera, poetyka produkcji zdecydowanie odbiega od tej przypisywanej zwykle artyście i on sam jest w dziele niejako „mniej Bardziej” sobą (w wersji kinowej takim określeniem Szalony Kapelusznik opisał dorosłą Alicję). Nie znajdziemy tam ani zbyt wielu ponurych scenografii i gotyckich akcentów, ani specyficznego, nostalgicznego nastroju. W ekranizacji książki Carrolla można jednak odnaleźć komediowe połączenie makabry z ironią charakterystyczne dla twórcy Vincenta (1982): zwariowana mysz wydłubująca oko przerośniętej, czworonożnej bestii; Szalony Kapelusznik (Johnny Depp) doświadczający przeraźliwej przemiany podobnie jak Anakin z Gwiezdnych Wojen, gdy przechodził na ciemną stronę mocy; postać Białej Królowej (Anne Hathaway), która choć znajduje się już w świecie wyobraźni, to i tak żyje w przestrzeni własnych wyobrażeń. Wydaje się, że Burton zrezygnował z narzucenia filmowi całościowo wypracowanej przez siebie retoryki, na rzecz porozmieszczania rozpoznawalnych tropów, być może ze względu na szacunek do oryginalnego tekstu, a być może po to, by przenieść zagadkowość historii z poziomu treści w sferę formalną. Bogata galeria wykreowanych osobowości z pewnością nie pozwala zapomnieć, kto jest prawdziwym autorem dzieła.
Pomysł na dokonanie „twórczej zdrady” w stosunku do pierwowzoru literackiego został oparty na idei, by przemieszać wątki zawarte w dwóch książkach Carrolla (Alicja w Krainie Czarów oraz Po drugiej stronie lustra), a także przedstawić losy dorosłej bohaterki (Mia Wasikowska). Alicja to nastoletnia panna, znajdująca się pod presją otoczenia i ledwo pamiętająca przeżyte we wczesnej młodości przygody. Jednak dalej odczuwany „głód duchowy” każe dziewczynie po raz kolejny podążyć za białym królikiem i przedostać się do magicznego świata imaginacji.
Kilkulatka z oryginalnej bajki z dziecięcą naiwnością, ale i odwagą, postrzegała wszystkie wydarzające się sytuacje. Filmowa postać, która poznała już mechanizmy rządzące realnością, podróżuje po zgliszczach dawnej Krainy Czarów i początkowo nie potrafi zachwycić się cudami, które ją mimo wszystko otaczają. Uroczy szczeniak z przeszłości zamienił się w krwiożerczego potwora, a Szalony Kapelusznik jest momentami bardziej przerażający niż sam Żaberzwłok (smok, któremu marzycielka ma ostatecznie stawić czoła). Także dwór Czerwonej Królowej (Helena Bonham-Carter) uległ deformacji – kłótliwi poddani przekształcili się w grupę konformistów. Trudno oprzeć się wrażeniu, że taka jest właśnie definicja dorosłości ukuta przez reżysera. Wraz z latami człowiek zaczyna tracić marzenia, wiarę i wrodzoną wrażliwość. Nawet Alicja.
Z pewnością trudno oderwać wzrok od efektów specjalnych zastosowanych w produkcji. W końcu trójwymiarowe kino eksponuje przede wszystkim stronę wizualną, co najlepiej widać właśnie na przykładach wykreowanych rzeczywistości. Powszechnie jednak wiadomo, że Tim Burton to mistrz scenografii i żadna technika cyfrowa nie jest w stanie konkurować z jego możliwościami twórczymi. Poza tym Avatar podniósł dość wysoko poprzeczkę pod względem plastyki i stawanie z nim w szranki okazuje się być prawdziwym wyzwaniem.
Jednak to nie scenografia stanowi piętę achillesową produkcji. Autor filmu Sweeney Todd nie poradził sobie z odtworzeniem (lub też celowo zrezygnował z tego aspektu) cudownej alogiczności fabuły, którą udało się wykreować Carrollowi. Zwolennicy książki z przerażeniem odkryją, że rozwój wydarzeń jej ekranowej wersji można uznać za całkowicie przyczynowo-skutkowy. Zostaje nam przedstawiona historia, która ma sens, zmierza do określonego celu i, co najgorsze, osiąga go. W pierwowzorze jedyną naturalną rzeczą było szaleństwo, a misja dziewczynki ograniczała się głównie do doświadczania niesamowitych sytuacji. Zadanie dojrzałej bohaterki natomiast polega na dosyć konkretnym obowiązku: pokonaniu potwora i ponownym uwierzeniu w rzeczy niemożliwe. Również kuriozalność dialogów została strasznie zredukowana w porównaniu do oryginalnych, co zapewne wiąże się z usunięciem wielu wątków i ograniczeniami kinowymi. Niemniej odnoszę wrażenie, że rozczarowani adaptacją mogą być o wiele bardziej miłośnicy bajki, niż samego reżysera.
Nie ulega jednak wątpliwości, że ekranowa Alicja w Krainie Czarów pozostaje dziełem niezwykle interesującym, zawierającym dość przewrotną myśl o funkcji spełnianej przez kinematografię. Przemysł filmowy pozwala widzom dalej śnić, dziś jeszcze „realistyczniej” niż do tej pory, a przez to stanowi remedium na zaistniały problem: powszechną utratę niewinności i emocjonalności. Zarówno Cameron, jak i Burton doskonale zdają sobie sprawę z tej kwestii, dostrzegając równocześnie kolejną przestrzeń dla własnych wyobrażeń.
Przedstawioną produkcję z pewnością można uznać za manifest ukazanej gałęzi kina, który stanowi obietnicę niezwykłych wrażeń estetycznych. Niczym Neo z Matrixa podążymy za białym króliczkiem i wybierzemy czerwoną tabletkę, by doświadczyć nieznanych dotąd stanów emocjonalnych. Alternatywna rzeczywistość stanie się naszym błogosławieństwem lub przekleństwem w zależności od stopnia, w jakim się z nią zidentyfikujemy. Na razie trudno stwierdzić, dokąd zmierza kinematografia i do jakiej formy się ostatecznie przybliży, bez wątpienia jednak będzie to zaskakujące. Tak jak w dialogu książkowej Alicji i Kota:
-W którą stronę mam iść? – pyta Alicja.
-To zależy od tego, dokąd chcesz dojść – odpowiada Kot.
- Ale ja nie wiem dokąd zmierzam.
- W takim razie bez różnicy, w którym kierunku się udasz.
Alicja w Krainie Czarów (Alice in Wonderland)
Reżyseria: Tim Burton
scenariusz: Linda Woolverton
zdjęcia: Dariusz Wolski
muzyka: Danny Elfman
występują: Johnny Depp, Mia Wasikowska, Helena Bonham-Carter, Anne Hathaway
USA 2010
Artykuł ukazał się w 15. numerze Magazynu Krakowskich Filmoznawców 16 mm