Trudno odnaleźć racje, jakie powodowały redaktorami Ha!artowskiej „Linii Radykalnej”, gdy postanawiali włączyć w nią książeczkę Petera Wilsona – zwanego Hakim Beyem. Coż, wola wydawcy. Tymczasowa Strefa Autonomiczna jest bowiem – moim zdaniem – pozycją pozbawioną jakiejkolwiek „radykalności”, jakiegokolwiek „kwestionowania obowiązującego status quo”. To raczej (o)powieść przygodowa niż polityczna. Pomijając kwestię stylu Wilsona – mieszanki postmodernizmu, new ageu i „wolnościowej” retoryki, która niejednemu licealiście może przypaść do gustu – przyjrzyjmy się projektowi politycznemu, jaki proponuje autor. Innymi słowy: co to jest Tymczasowa Strefa Autonomiczna? I dlaczego jest – w gruncie rzeczy – strefą słodkiego eskapizmu.

Rozpoczynając proces myślowy od „pirackich utopii” na Karaibach i „znaturalizowanych kolonii” w Nowym Świecie, konstruuje Bey dychotomię, która prowadzi go prostą ścieżką przez resztę książki – Natura-Kultura – przy czym, rzecz jasna, to ta pierwsza jest „wolnościowa” i „wyzwalająca”.
Więcej: jak dla każdego dobrego postmodernisty, dla Beya kultura tożsama jest z postępem i historią, a jak dla każdego dobrego orientalisty, ludy nieeuropejskie posiadają właściwy pogląd na to, czym jest wolność. Skoro Postęp nas ciemięży, nie sugerujmy się jego wskazaniami – prawdziwie wolnościowa jest nie rewolucja, która zamienia jedną formę opresji na inną, lecz powstanie, które nie zmienia niczego lecz na krótką chwilę otwiera wrota swobody. Szeroko pojęte działanie „wolnościowe” nie jest działaniem wywrotowym, nie kieruje się solidarnością czy inną mrzonką. Bey bezlitośnie krytykuje koncept uzależniania stopnia własnej wolności od wolności innych, którzy nas otaczają. Wszak nie chodzi o zmianę rzeczywistości „całościowo” (całość to imperialistyczna ideologia), lecz świadomości. Najprostszym sposobem na to, powiada Bey, są dragi, w które wierzy z zapałem starego hipisa: Neoayahuasca, w przeciwieństwie do technologii komputerowych, nie jest częścią kapitalizmu czy innego ideologicznego systemu kontroli. Złowrogie państwo walczące z narkotykami chce uciemiężyć nasze umysły.

Bey pozostawia znamienny wyłom w ciągłym przeciwstawianiu sobie świata kultury i świata natury – proszoną kolację [sic!]. Znakomicie obnażając swoją społeczną pozycję twierdzi, że „salon” jest miejscem, gdzie należy szukać najwyższej formy ludzkiego porządku, gdzie wszystkie klasy przesiąknięte są wzajemnym szacunkiem, a każdemu przyznaje się pełne prawo do indywidualności. Jest to prawda, jeśli przyjąć – jak robi to nieświadomie autor – że nie istnieją na świecie ludzie innego pochodzenia niż mieszczańskiego. Pozostaje – być może – wątpliwość, czy warunkiem błyskotliwej i niezróżnicowanej konwersacji nie jest wykluczenie napiętnowanych różnicą. Są to jednak mrzonki ludzi Systemu, wierzących wciąż w brzydkie, przemysłowe ideologie.

Pozostaje zatem głębokie zdziwienie, co książeczka Beya robi w naszych czasach. Wiara w wyzwolenie przez psychodeliczne doznanie? Wolność jako koncert punkowy? Autonomiczna strefa na Madagaskarze? Proszę o wybaczenie, ale podobne hasła nie trafiają mi do przekonania. Owszem, miło i przyjemnie jest dawać wiarę opowieściom Hakima Beya, popijać wolnościowe drinki w rewolucyjnej kawiarni, ewentualnie dezerterować na dwa tygodnie ze społeczeństwa konsumpcji czarterowym samolotem. Trudno jednak odnaleźć w tym choć krztę „radykalności”. Tymczasowa Strefa Autonomiczna to program licealnego eskapizmu, naszywka z anarachią, która w żaden sposób nie zmienia rzeczywistości, nie oferuje żadnej nadziei, nie daje żadnych narzędzi krytyki. Diagnoza, jaką stawia Wilson – choć miejscami trafna – jako całość boleśnie kuleje. Próba krytyki Systemu programowo pozbawiona myślenia systemowego (czy choćby systematycznego) skazana jest na produkcję komunałów, nie komun.


Tymczasowa Strefa Autonomiczna i inne eseje
Hakim Bey
Korporacja Ha!art, Kraków 2009