Sztucznie brzmiące dialogi zostały zastąpione infantylnymi tyradami, jeszcze dotkliwiej raniącymi uszy. Dziecinnie poprowadzony wątek dorastania i osiągania „dojrzałości płciowej” przekształcił się w jakiś pokraczny kabaret erotyczny, w którym wszystkie postacie męskie chcą za wszelką cenę spółkować z główną heroiną. Ten element wydaje się najbardziej niedopracowany na tle całego utworu i przypomina skomplikowane relacje interpersonalne rodem z domu Wielkiego Brata. Tylko nieco lepiej jest z oprawą graficzną – Leo nigdy nie uchodził za wirtuoza kreski, w _Betelgezie_ zdarzają się drobne, ale liczne usterki, przez które czytelnik traci wiarę w iluzję świata przedstawionego i widzi tylko mniej lub bardziej sztuczne ilustracje. Całe szczęście, że chociaż liczba fabularnych naiwności, momentów zawieszenia niewiary i zaskakujących przypadków, które przytrafiają się bohaterom, nie wykracza poza normę, ustaloną w _Aldebaranie_.

Najgorsze jest jednak to, że sequel w większej części powiela schemat fabularny swojego poprzednika.
Podobnie jak w przypadku pierwszego cyklu, sednem opowieści jest zagadka planety, tym razem znajdującej się w układzie Betelgezy. Czytelnik dostaje do rąk podobne kawałki układanki – niewyjaśnioną tragedię niedoszłych ziemskich kolonistów, tajemnicze istoty zamieszkujące obcy glob (tym razem są to człekokształtne jumy) i lokalne rozgrywki polityczne pomiędzy skłóconymi obozami. Niestety tajemnica, na którą składają się te elementy, nie jest w połowie tak pociągająca i zaskakująca, jak było to w wypadku _Aldebarana_. Średnio rozgarnięty czytelnik z łatwością doda dwa do dwóch, kojarząc wszystkie fakty, ale nawet pomimo tego, Leo w zakończeniu umie zaskoczyć, czyniąc prawdopodobnie przygotowania pod trzeci cykl.

Jak już wspomniałem, w komiksie na pierwszy plan wysforowała się Kim, niepokorna i rezolutna dziewucha z _Aldeberanu_, która w _Betelgezie_ stała się dojrzałą i odpowiedzialną kobietą. Grający główną rolę poprzednio Marc dołączył do licznej obsady wspomagającej. Bohaterka w wyniku serii niefortunnych zdarzeń staje się głównodowodzącą misji ratunkowej na tytułowej planecie. W sporze pomiędzy grupą zbuntowanych naukowców a rządem junty wojskowej od jej decyzji będzie zależał dalszy los kolonizacji Betelgezy.

Mam problem z twórczością Luisa Eduarda de Oliviery. Z jednej strony świetnie radzi sobie z kreowaniem obcych światów, z fascynującą fauną i florą. Jego prace mają smakowity posmak poczciwego, staroszkolnego science-fiction z lat osiemdziesiątych. Potrafi, podobnie jak choćby Andreas, intrygować tajemnicą ukrytą w swoim komiksie, a także nieźle zaprojektować fabułę. Niestety, z poprowadzeniem jej w sposób więcej niż poprawny udzie mu znacznie gorzej. Często osiada na mieliźnie, razi jakimś banalnym rozwiązaniem. Jego postacie są nieznośnie papierowe, a poruszany problem etyczny, aby zawsze robić to, co słuszne, nawet wobec niesprzyjających okoliczności, przedstawiony jest w drażniąco szkolny sposób. Szkoda, że walory _Betelgezy_ tak skutecznie przesłaniane są przez jej niedoróbki.


_Betelgeza_
Leo
Tłum.: Wojciech Birek
Egmont
11/2009









« powrót