Wojciech Grabek: To jest dobre pytanie. Chyba dopiero w szkole muzycznej. W wieku ośmiu lat.
A skoro jesteśmy przy szkole muzycznej. Jak z perspektywy czasu na to patrzysz? Czy taka szkoła rozwija? Czy może bardziej ogranicza?
WG: Różne są opinie na ten temat. Jeszcze kilka lat temu, sam bym powiedział, że szkoła muzyczna w polskiej wersji bardziej ogranicza, bo skupia się na klasyce i nie pozwala tak naprawdę rozwijać swoich zainteresowań muzycznych. Nawet w tak młodym wieku. Z perspektywy czasu, wydaje mi się jednak, że jest to fajny warsztat, który - jak pokazuje mój przykład - procentuje z czasem. Trzeba tylko do tego dorosnąć. Do takich przemyśleń. Wydaje mi się, że podobnie jak w innych dziedzinach, solidny warsztat jest bardzo potrzebny. Pozwala się rozwinąć w różnych kierunkach. Mam dobre doświadczenia z innego obszaru – języków obcych. Na studiach przez pięć lat wałkowaliśmy specyficzną wymowę i akcent angielszczyzny standardowej - received pronunciation. Dla kogoś może się to wydawać totalnie absurdalne, bo tak mówią tylko angielscy arystokraci, którzy ukończyli Eton College (śmiech). Natomiast to daje niesamowitą bazę reguł rządzących wymową w języku angielskim, co pozwala później na imitację różnych akcentów, bez kaleczenia języka. I tak samo jest moim zdaniem w muzyce – klasyka to baza.
Album „Day One” wydałeś po długiej przerwie. Sam mówiłeś że potrzebowałeś czasu aby wrócić do muzyki. Czy impulsem do jego wydania była świadomość, że jesteś gotowy do jego nagrania? Czy po prostu zatęskniłeś za muzyką?
WG: Cała historia powstania „Day One” była złożona. Impulsów było kilka. Faktycznie po dwóch płytach, z czego po pierwszej była nominacja do Fryderyka, mój apetyt rósł i miałem dość wygórowane oczekiwania do tego jak potoczy się mówiąc górnolotnie „moja kariera”.
A co jest dla Ciebie ważniejsze podczas tworzenia muzyki? Dźwięk, czy emocje które mu towarzyszą?
WG: Emocje i obrazy. Ja ogólnie tworzę obrazami. Zresztą nie jest tajemnicą, że bardzo chciałbym robić muzykę filmową czy ilustracyjną. Zawsze mam problem, gdy wrzucam swoją muzykę na portale streamingowe i mam określić gatunek, w jakich tworzę. Ja chyba do mało którego pasuję, bo widzę że nawet same platformy wrzucają mnie w klasykę, elektronikę, ambient. Na jednym z dużych amerykańskich portali widnieję nawet jako... pop. Wracając jednak do sedna - najważniejsze są emocje. Takie nastawienie sprawia, że moje utwory nie mają postaci kompozycji o „typowej” strukturze. Robię po prostu tak jak czuję. To chyba najlepsza odpowiedź. Uczucia.
Po wydaniu pełnego albumu, ukazała się też EP „Humans”. Czy zgodzisz się ze stwierdzeniem, że obecnie muzycy odchodzą od pełnych albumów na rzecz krótszych form? Z czego to wg Ciebie wynika?
WG: To wynika ze streamingu. Z playlist. Widzę to po „feedzie” swoich znajomych na różnych portalach. Rzadko się zdarza, żeby ktoś słuchał płyty od A do Z. Ja się na tym wychowałem, na słuchaniu od A do Z, ale widzę, że się od tego odchodzi. Sam niestety od tego odchodzę. Faktycznie jest tak, że wielu artystów bazuje w dzisiejszych czasach na singlach czy na EP. W moim przypadku wydanie „Humans” było dość spontanicznym posunięciem. Łącznie z tym, że wydałem ją w najbardziej „ogórkowym” sezonie czyli w lipcu. Chciałem po prostu dokończyć „Day One”. Nie żegnam się z tym stylem, ale traktuję to wydawnictwo jako swego rodzaju post scriptum do płyty. Tym bardziej, że dwa z utworów powstały tuż po „Day One”. Reszta rok później.
Swego czasu wystąpiłeś również na trasie „Męskiego Grania”. Twoja muzyka kojarzy mi się jednak z bardziej kameralnymi miejscami. Gdzie ci się lepiej gra? Na dużych festiwalach czy w mniejszych salach?
WG: Męskie Granie bardzo mnie zestresowało. Zagrałem wtedy prawie na całej trasie. To było bardzo nobilitujące, ale tak jak powiedziałem, również stresujące. Tym bardziej, że trasa rozpoczęła się od warszawskiego koncertu, gdzie całkowicie zamókł mi sprzęt i musiałem udawać skrzypce swoim głosem (śmiech). To było dość spektakularne, choć z mojej perspektywy przerażające (śmiech). Generalnie jednak uwielbiam kameralne koncerty, gdzie mam namacalną styczność z publicznością. Marzą mi się takie występy, na których gram otoczony publicznością. Natomiast każdy koncert, obojętnie czy mały czy duży, zależy od nastawienia odbiorcy. Ja daję z siebie wszystko niezależnie od tego, czy gram dla dwóch osób, czy dla stu czy dla tysiąca pięciuset jak to było na scenie Open’er w 2009 roku.
A jeśli chodzi o samą muzykę. Czy jest jakaś płyta, która zrobiła ostatnio na Tobie duże wrażenie?
WG: Tak, jest! Nowa płyta Efterklang. Duńskiego zespołu, którego nie znałem. Najśmieszniejsze jest to, że trzy lata spędziłem w Danii, znam ten język bardzo dobrze, a nigdy nie zetknąłem się z tym bandem. Napisałem zresztą do mojej przyjaciółki w Danii, że Efterklang wypuścił nową płytę, a ona odpisała, że również ich nie zna (śmiech). Ta płyta zrobiła na mnie kosmiczne wrażenie. Słucham jej namiętnie. Natomiast jest jeszcze druga, która chyba jeszcze bardziej mnie dotknęła. To jest ostatni Nick Cave. Od razu przyznaję się bez bicia, że nie jestem fanem Nicka Cave’a. A może po prostu nie widziałem, że jestem - do tej właśnie płyty. W tej chwili faktycznie „Ghosteen” jest u mnie na topie.
Bardzo Ci dziękuję za rozmowę. Życzę powodzenia, no i ostatnie słowo należy do Ciebie.
WG: Ja również dziękuję. Pozdrawiam wszystkich i zachęcam do śledzenia moich profili w social media. Niedługo będzie tam dużo ciekawych rzeczy.