Ale zacznijmy od początku. Rozpoczyna się spektakl. Na prowizorycznej scenie widzimy aktorów, którzy w przerysowany i patetyczny sposób przedstawiają sceny z powstania wielkopolskiego, brakuje tylko, aby zaczęli śpiewać patriotyczną piosenkę „Wojenko, wojenko”. Można odnieść wrażenie oglądania słabego objazdowego teatrzyku zajmującego się odgrywaniem lektur szkolnych bądź rekonstrukcją ważnych wydarzeń historycznych. I nagle stop, z pomocą nadchodzą dzieci, które wbiegają z widowni na scenę, i przerywają tę żenującą farsę. Zresztą jeszcze kilka razy dziecięcy Sztab Generalny uratuje działania sceniczne, rozbrajając ich sztuczną powagę i patos, wytykając fałsz, kłamstwa i nadużycia. Szkoda tylko, że prawdziwej dziecięcej energii pojawia się stosunkowo niewiele. Jako widzka, nieuczestnicząca w procesie powstawania spektaklu, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nie wykorzystano potencjału, jakim była możliwość wymiany myśli między dorosłymi twórcami a dziećmi (postrzegającymi świat głównie wyobraźnią).
Ale przedstawienie trwa dalej, na scenę w pięknych strojach wkraczają Ignacy Jan Paderewski wraz z żoną, Heleną. Nagle początek powstania przerywa książę wielkopolski Konrad, przybywający z innych czasów, który spada z nieba i przygniata swoim ciałem kompozytora. I tak kończy się opowieść o znanym nam z historii wydarzeniu, a zaczyna się fragmentaryczna, pozbawiona związków przyczynowo-skutkowych wariacja na jego temat. Twórcy tworzą baśniowo-kreskówkową narrację z akompaniamentem Orkiestry Antraktowej Teatru Polskiego w Poznaniu pod kierownictwem Adama Domurata. Zatarte zostają granice między przeszłością a teraźniejszością, życiem a śmiercią, a patetyczność historii zostaje sprowadzona do absurdalnej farsy. Mamy na scenie Franciszka Ratajczaka – pierwszego postrzelonego powstańca, który chodzi po scenie z dziurą w brzuchu, spanikowaną żonę kompozytora, skautów, księcia Konrada i wielu innych bohaterów, których nie sposób zapamiętać, bo zlewają się w jedną, niczym niewyróżniającą się całość. I taki też jest ten spektakl, jego fragmentaryczność nie nadaje tępa, a wręcz wprowadza niezrozumiały chaos. Można odczuć wrażenie, że zabrakło czujnego oka reżysera, który załatałby luki i niedociągnięcia dramaturgiczne. Niestety nie sposób szukać tu refleksji bądź odpowiedzi na pytania dotyczące wspólnoty i historii.
Na tym marnym polu walki o dobry i ważny spektakl można doszukać się małych smaczków. Na pewno należy docenić scenografię Anny Marii Karczmarskiej i Mikołaja Małeki, którzy zbudowali intrygujący obraz sceniczny w konwencji prowizoryczności z pogranicza kiczu. Dzięki scenografii i kostiumom łatwo zrozumieć intencję twórców. Dostajemy jasną informację, że nie będzie to mitologizująca opowieść o powstaniu, a raczej poprzekręcana i dziwaczna relacja nadbudowana gagami ze współczesnej popkultury. Całość dopełnia muzyka, która w ironiczny sposób podtrzymuje narrację spektaklu. Na uwagę zasługuje również kunszt aktorów z Teatru Animacji i ich umiejętność współgrania z animantami. I to chyba właśnie sceny z lalkami grającymi bohaterów powstania nieurodzonych w Polsce – Sama Sandiego i Zdzisława Józefa Czendefu – jako jedne z niewielu zapadają w pamięć. Po raz kolejny pokazują one, że to my, dorośli oceniamy i wykluczamy z powodu odmienności czy inności, i to my uczymy dzieci mowy nienawiści.
Zastanawiam się, jak ten spektakl będzie odczytany przez dedykowaną mu widownię. Niestety podczas pokazu popremierowego nie sposób było doszukać się wielu młodszych odbiorców. A ci, których dostrzegłam, wydawali się zagubieni i znudzeni. Zastosowane gagi i odniesienia kulturowe, owszem, były czytelne, ale dla starszego pokolenia. Reżyser nawiązywał na przykład do znanych motywów bajkowych, lecz chyba nie tak oczywistych dla współczesnego nastolatka. I tak między innymi metafora zaburzania i grzebania w przeszłości zostaje przedstawiona jako potwór – Wielki Głodny Skaut, który przywodzi na myśl wieloryba z Pinokia, pożerającego wszystkich bohaterów pokracznego powstania, a w jego jamie brzusznej wybrzmiewa piosenka na melodię z bajki o Pocahontas. Jasne, takie chwyty zawsze będą wzbudzać pozytywną, opartą na nostalgii reakcję wśród millennialsów, ale chyba nie do nich docelowo kierowany jest przekaz. W takich momentach odnosiłam wrażenie, że twórcy zapomnieli, dla kogo dedykowane jest widowisko. Dodatkowo, aktorzy często grali w aż nadto przerysowany sposób, wpadając w manierę rodem z kiepskiego teatrzyku dla najmniejszych. Odniosłam wrażenie, że po raz kolejny (pewnie nie celowo) potraktowano młodego widza lekceważąco i niepoważnie.
Pisząc tę recenzję, nadal nie mogę pozbyć się żalu do twórców, że nie wykorzystali tak wielkiego potencjału, jakim jest wymiana międzypokoleniowa. Mógł powstać ważny spektakl, który może pomógłby wychować pokolenie lepsze od naszego. A niestety została stworzona opowieść o niczym, przyozdobiona ładnymi piosenkami, scenografią i kostiumami, zanurzona w atmosferze mówienia o sprawach ważnych…
Teatr Polski w Poznaniu
"27 grudnia"
Klaudia Hartung-Wójciak
dramaturgia: Daria Kubisiak
reżyseria: Jakub Skrzywanek
choreografia: Agnieszka Kryst
scenografia: Anna Maria Karczmarska, Mikołaj Małek
kostiumy: Paula Grocholska
muzyka: Anna Stela
obsada: Sylwia Koronczewska-Cyris, Barbara Krasińska, Kornelia Trawkowska, Elżbieta Węgrzyn, Sylwia Zajkowska, Mariusz Adamski, Konrad Cichoń, Piotr Kaźmierczak, Jakub Papuga, Marcin Ryl-Krystianowski, Paweł Siwiak, Wiesław Zanowicz