Dostaje się Amerykanom i ich efekciarskim, dynamicznym montażom, dostaje się Włochom za… Chyba za to, że są Włochami, za ich bezbrzeżne umiłowanie tandety. Sorrentino trafnie obiera sobie przedmiot analiz. Zaistnienie Berlusconiego w przestrzeni publicznej i politycznej faktycznie można uznać za przejaw kondycji włoskich mas, ale jednocześnie trzeba przyznać, że pomysł na kilometr trąci truizmem. Nie mniej, ktoś wreszcie musiał nakręcić taki film, zajrzeć pod maskę kontrowersyjnego włoskiego polityka. Niestety zamiast błyskotliwych rozpoznań dostajemy ciąg banałów wciśnięty w pulpowe, metamedialne obrazy.

Jeśli spytacie, co słychać w Rzymie, odpowiem – to samo, co zwykle. Wieczne miasto jest w wiecznym przekwicie, dekadenckie, zepsute, uwodzi przepychem kolejne pokolenie prowincjuszy. Oglądamy je oczami chorobliwie ambitnego i chciwego dorobkiewicza. Sergio Morra, prowincjonalny alfons, przyjeżdża do stolicy dręczony pragnieniem spotkania „jego” – Silvio Berlusconiego, arcyalfonsa, człowieka, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych. Pierwsza część filmu upływa nam na obserwowaniu wysiłków Sergia. Jej rytm wyznaczają kolejne wciągnięte kreski kokainy i pchnięcia bioder głównego bohatera, sypiającego prawie z każdą napotkaną przez siebie kobietą. Jest jak w „Wilku z Wall Street”, tylko że jeszcze bardziej.

Wątek Sergio Morry, choć pozornie dynamiczny, w rzeczywistości jest do znudzenia monotonny – przewija się w nim przygodny seks i używki.
To z uporem powtarzana mantra o tym, jak bardzo bohaterowi brakuje klasy i obycia. Sorrentino obchodzi się ze swoją postacią po macoszemu, nie zadaje sobie najmniejszego trudu, by choć trochę ją skomplikować, zrobić coś, co uczyniłoby ją ciekawszą. Po ponad godzinie tej jednostajnej rozrywki reżyser nagle porzuca Sergia na rzecz wyczekiwanego przez nas Berlusconiego. Do Morry powraca później już tylko na chwilę, by zamknąć wątek banalną rewelacją, wypowiedzianą przez pokonanego (przez Rzym) bohatera. Sergio spytany przez swoją żonę, gdzie popełnili błąd, odpowiada: „Myśleliśmy, że jesteśmy od »nich« sprytniejsi”. Przytaczając ten dialog, po raz kolejny przewracam oczami. Tak Sorrentino rozprawia się z nazbyt ambitnymi parweniuszami. Prawdę mówiąc, nie do końca rozumiem, co miał wnosić ten wyjątkowo mdły epizod. Być może przeznaczeniem Sergio Morry było przygotowanie gruntu pod pojawienie się Berlusconiego, zbudowanie napięcia, podzielenie się z widzem swoim niecierpliwym wyczekiwaniem. Tak czy inaczej, to za mało, by wątek alfonsa obronił się przed zarzutem o zbyteczność.

Wreszcie, gdy już udało się przecierpieć nużące zmagania Morry, wkracza Silvio Berlusconi, grany przez znakomitego Toniego Servillo. Niestety tu czekają nas tylko kolejne rozczarowania. Sorrentino w toku konstruowania postaci włoskiego polityka posługuje się dość prostym tropem maski. Nadaje on nie tylko określoną strukturę postaci, ale jednocześnie problematyzuje ją, szczególnie, gdy w kontekście maski pojawia się dyskurs polityczny i medialny. Powracając jednak do meritum, problemem nie będzie tu nawet to, że trop maski jest ograny czy mało oryginalny, bo nawet z tego, co opatrzone, da się czasem wycisnąć coś ciekawego. Gorzej, że Sorrentino sam pada ofiarą własnego pomysłu.

Idąc na jego najnowszy film, spodziewałem wnikliwej analizy Berlusconiego, szczególnie w kontekście typowej dla obrazów włoskiego reżysera intymnej perspektywy. Tym bardziej jestem rozczarowany, gdy widzę, że „Oni” nie bronią się nawet jako film-studium postaci. Berlusconi Sorrentino jest prawie tak płaski jak wspomniany wcześniej Sergio Morra. Ucharakteryzowana, błazeńsko uśmiechnięta twarz Toniego Servillo okazuje się być zagadką nie tylko dla widza, ale też dla samego filmowca. Nie udaje mu się zrównoważyć kiczu typowymi dla siebie swobodnymi i bezpretensjonalnymi wtrętami. Nie zaglądamy Berlusconiemu w duszę, jego lęki i pragnienia pozostają tajemnicą, no może poza panicznym strachem przed starością i niezaspokojonym libido. Sorrentino nie chciał albo nie mógł zdobyć się nawet na odrobinę przenikliwości. Pozostawia nas za to z kilkoma rubasznymi żartami.

Wizualnie dzieje się w filmie bardzo dużo. Jak zwykle Sorrentino nie stroni od kiczu. „Oni” to długi ciąg pocztówkowych ujęć, efekciarskich sekwencji slow motion, niespiesznych zbliżeń, milczących scen. Niestety to, co w poprzednich obrazach czy w serialu wychodziło mu z takim wdziękiem i względną lekkością, tu robi się ciężkie i drażniące. Widać gdzieniegdzie ewidentne próby kompromitacji poetyki telewizji za pomocą typowych dla niej środków. Jednak takie dekonstrukcje były przeprowadzane już po wielokroć i straciły zupełnie na sile oddziaływania. W wydaniu włoskiego reżysera zdaje się to zwyczajnym wyważaniem otwartych drzwi. Nie mniej udaje się mu zachować zasadę stosowności formy do substancji. Jego najnowszy film ogląda się tak, jak śledziło się polityczne poczynania Berlusconiego – z rozdrażnieniem, znużeniem i oczekiwaniem rychłego końca.