I w tym właśnie miejscu zaczyna się masochistyczna loteria, bowiem z każdej strony zasypywani jesteśmy przez rozmaite wyzwania: „miesiąc bez słodyczy”, „aktywne wtorki i czwartki”, „promocja na liposukcję — jeszcze zdążysz przed wakacjami!”, których nie mamy czasu, siły i ochoty podejmować, a to z kolei zamyka nam (już i tak wyboistą) drogę na panteon pięknych, szczupłych i szczęśliwych ludzi. Na przekór takiemu myśleniu wyszła rumuńska reżyserka Adina Pintilie w swoim debiutanckim filmie „Touch Me Not” — laureacie Złotego Niedźwiedzia na tegorocznym Berlinale. Jeśli ufać wypowiedziom artystki i krążącym w sieci informacjom, proces twórczy trwał kilka lat. Zalety rozciągniętej czasowości są widoczne w szczegółach, w dopracowanej pod każdym względem warstwie audiowizualnej, a wady w dramaturgii.
Bohaterowie i bohaterki Pintilie są nienormatywni i niedoskonali. To ludzie mijający nas na ulicy, stojący z nami w tej samej kolejce w urzędzie, uczęszczający do tych samych, co my, nocnych lokali, a przy tym trochę niedopasowani i wyobcowani.
Laura (Laura Benson) ma problem ze swoją cielesnością i dotykiem. Przechodzi przez szereg doświadczeń, aby w końcu coś w sobie przełamać i nauczyć się czuć. Z pomocą przychodzi tutaj transseksualna prostytutka (Hanna Hoffman), która próbuje przeformatować jej myślenie o instrumentarium społecznych oczekiwań wobec kobiecości i położyć akcent na zupełnie inną recepcję ciała i siebie w nim. Następujące później spotkanie Laury z Tomasem (Tomas Lemarquis), który w wyniku choroby stracił całe owłosienie, wydaje się być momentem przełomowym. Kobieta prosi go, by ten na nią patrzył i lustrował z góry na dół jej nagie ciało. Ów gest niesie za sobą intensywny ładunek emocjonalny, a obnażenie emanujące z ekranu może stać się dla widzów i widzek niekomfortowe czy zawstydzające. Kontrastem dla Laury i Tomasa jest natomiast postać Christiana (Christian Bayerlein), niepełnosprawnego, sparaliżowanego mężczyzny, którego tylko penis działa bez zarzutu. Mimo to uważa on się za atrakcyjnego i prowadzi udane życie seksualne, o czym nie wstydzi się opowiadać.
Tkankę filmu od czasu do czasu rozrywa też pojawianie się na ekranie reżyserki. Jest to zabieg interesujący w kontekście problemów, jakie pojawiają się przy próbie definicji gatunkowej „Touch Me Not”. Ani to dokument, ani fabularyzowana od początku do końca historia. Manifestacyjna obecność Pintilie daje wyraz subiektywności prowadzonej przez nią narracji. I oczywiście, że dzieło zawsze jest filtrowane przez jego twórcę czy twórczynię, ale nie każdy z nich ten gest obnaża i problematyzuje.
Reżyserka nie tworzy pomnikowej historii, z którą każdy z odbiorców i odbiorczyń mógłby się zidentyfikować. Ta intymna, a zarazem patchworkowa narracja nie prowadzi do katharsis, bo też nie to jest jej celem. I dlatego właśnie nie mogę się zgodzić z opisem, jaki proponuje dystrybutor, że jest to film „wzywający do akceptacji odmienności”. Odniosłam wrażenie, że bliżej mu do testowania sprawczego potencjału naświetlania i nakłuwania problemów związanych z cielesnością i jej recepcją niż do demagogicznej próby zmiany świata.
Estetyka „Touch Me Not” oscyluje wokół laboratoryjnego eksperymentu, za czym przemawia charakterystyczna paleta barw, która projektuje chłodne i zimne odcienie następujących po sobie kadrów (zdjęcia George'a Chipera), sposób prowadzenia widzów i widzek przez kolejne historie czy doświadczenia bohaterów i bohaterek. Taka forma może momentami nużyć, brakuje jej przełamania, i wcale nie chodzi mi tutaj o klasycznie zbudowaną dramaturgię z momentami kulminacji i rozwiązania. Film Pintilie flirtuje trochę z kompleksami, trochę z ekonomią wiecznej szczęśliwości, i unika przy tym sentymentalizmu. Jednak, mimo że nie można autorce odmówić innowacyjności na wielu polach, to jednak nie wystarcza by uznać jej dzieło za nowatorskie czy charakterystyczne.