Kiedy w 2012 roku ukazywała się pierwsza po szesnastoletniej przerwie płyta Dead Can Dance, można było mieć obawy, co przyniesie reaktywacja tej legendarnej grupy. Album „Anastasis”, choć nieco łatwiejszy w odbiorze od starszych płyt, nie zawiódł. Spotkał się z dobrym odbiorem zarówno starych, jak i całkiem nowych słuchaczy oraz zebrał dużo przychylnych recenzji. Teraz, po sześciu latach od oficjalnego powrotu duetu, przyszedł czas na kolejny rozdział ich muzycznej opowieści, która swój początek miała blisko cztery dekady temu. 

Na okładce „Dionysus” znajduje się kolorowa, południowoamerykańska maska, która kojarzy się z czymś pierwotnym i egzotycznym. Podobnie jest z muzyką na tym krążku. W jakimś sensie jest ona kontynuacją tego, co znaleźć można było na „Anastasis”, z drugiej strony już od pierwszych dźwięków na myśl przychodzi etniczny klimat płyty „Spiritchaser” z 1996 roku, ostatniej, wydanej przez DCD przed zawieszeniem działalności.
Ciekawa jest też konstrukcja tego albumu. Składa się on z dwóch aktów, które dodatkowo podzielone są na kilka części. Coś jakby klasyczny podział na stronę A i B. To wskazuje już na konceptualny charakter płyty. Pierwszy z aktów to trzy utwory oparte na wyraźnie nakreślonych rytmach i orientalnym klimacie o bliskowschodnim charakterze. W pierwszym akcie mało jest klasycznego śpiewu Lisy Gerrard, są za to jej charakterystyczne wokalizy, które dopełniają całości. Pierwsza, blisko dwudziestominutowa część kończy się transowym i nieco szalonym utworem o wszystko mówiącym tytule - „Dance Of Bacchantes”. Druga jest już nieco inna. Kolejne jej elementy stanowią nieco bardziej klasyczne, śpiewane utwory, w których jednak prym nadal wiedzie rytm. Poprzez większą ilość partii śpiewanych jest ona jednak nieco bogatsza w swej formie i bardziej kolorowa. Zaczyna się od spokojnego i klimatycznego „Mountain”, w którym wreszcie słychać śpiew Brendana, by za chwilę znów wrócić w transowe rejony („The Invocation”) z popisowymi partiami wokalnymi Lisy. Miłą niespodzianką jest „The Forest”. Etniczna, również zaśpiewana przez Brandona, melodyjna kompozycja z wyraźną partią basu, która klimatem przywodzi na myśl dokonania Dead Can Dance z okresu ich debiutanckiego albumu. Ostatnia część, „Psychopomp” poprzez jednostajny klimat uspokaja i wycisza drugi akt, zamykając tym samym album.  


Po tylu latach istnienia Dead Can Dance można się zastanowić, na ile ten zespół jest już do końca zdefiniowany. Słuchając „Dionysusa” można zaryzykować stwierdzenie, że tak jak każda poprzednia, również ta płyta definiuje go w jakiś sposób na nowo, stając się kolejną częścią tej wyjątkowej, muzycznej układanki. 

Dead Can Dance – Dionysus, (PIAS) Recordings 2018.