Może gdyński festiwal jest jak ostatnia scena filmowej szmiry Grzegorza Lewandowskiego (tak, to ten od „Na dobre i na złe) zatytułowanej „Nie zostawiaj mnie”? Para nastolatków całuje się na plaży. Mówią do siebie zdaniami wzniosłymi i romantycznymi. Jednak każde słowo brzmi jak fałsz, jak nieudane wyznanie, za słodki cukierek. Może tak też jest z Gdynią – wszyscy prawią o wolności, o niezależności, ale za fasadą kryje się wielka niewiadoma. Nie chodzi tylko o filmy. Wśród szesnastu znajdujących się w Konkursie Głównym znalazły się przecież tytuły dobre i bardzo dobre. Co szczególne, w Gdyni nie ma ucieczki od Polski. Nie będzie melanżu z Gasparem Noe w „Climaxie”, nie pokłócimy się ze znajomymi po premierze najnowszego filmu Larsa von Triera. Nie można odwrócić wzroku. Jedyną możliwością oddalenia się od Polski była kampania reklamowa marki Reserved wyświetlana przed każdym filmem. Joanna Kulig oraz Jeanne Damas wirują do piosenki „Yes sir, I can boogie”. Przez chwilę jesteśmy na imprezie.
Ale w rzeczywistości kobiety już nie mówią Yes sir. Podczas 43. edycji FPFF odbyła się konferencja „50/50”, której uczestniczki i uczestnicy wyjaśniali i oswajali ze złowrogimi dla niektórych parytetami. Twórczynie zrzeszone w inicjatywie Kobiety Filmu chciałyby, żeby parytet zaczął obowiązywać od 2020 roku.
Radzę się śpieszyć, bo do tego czasu zostały dwa lata, a w programie gdyńskiego festiwalu na szesnaście filmów konkursowych przez kobiety wyreżyserowane zostały tylko trzy. Oczywiście, żaden z nich nie został nagrodzony Lwami, choć „Fugę” w reżyserii Agnieszki Smoczyńskiej oklaskiwali na stojąco krytycy w Cannes. A więc niby dyrektorzy festiwalu przebąkują coś o równości, podszeptują, że dziewczyny są fajne i zdolne. Ale to tylko pobożne życzenia. Panuje atmosfera rewolucji grzecznościowej.
Podczas gali finałowej czułam się jak w telewizji. Nie tylko ze względu na popową, pstrokatą atmosferę tego wydarzenia. To przede wszystkim zdania, które padały podczas gali były „telewizyjne”. Niby miały wywołać łezkę w oku, a tak naprawdę nie znaczyły wiele. Większość tych zdań krążyła oczywiście wokół autonomii kina, wolności, niezależności kultury. Jednak wszystkie przypominały bardziej zapisane na kolanie formułki średnio pilnego ucznia, niż prawdziwe przemowy znaczących artystów. Trochę jak zeszłoroczne Oscary, podczas których Frances McDormand jako jedyna pokazała jak powinno się odbierać wielkie nagrody. Taką gdyńską McDormand był w tym roku Jerzy Skolimowski. Reżyser otrzymał Platonowe Lwy za całokształt twórczości. Podczas odbierania statuetki powiedział: Niech żyje wolność w polskim kinie! Proste? Wierzcie lub nie, ale były to najbardziej autentyczne słowa całego wydarzenia.
Dziwi również werdykt. I to nie tylko widzów. – Jestem zaskoczony, myślałem, że to rola drugoplanowa – powiedział Adam Woronowicz, który otrzymał nagrodę w kategorii Główna rola męska za rolę w „Kamerdynerze”. Zresztą dzieło Filipa Bajona – naszpikowana państwowymi pieniędzmi, nużąca opowieść o Kaszubach – otrzymało Srebrne Lwy. Film stanie się z pewnością główną atrakcją dla uczniów liceum, którzy zamiast lekcji historii lub polskiego, będą mogli zajadać się popcornem. Pamiętajcie, w kinie lepiej skręcić do innej sali i zobaczyć „Fugę” Agnieszki Smoczyńskiej. Która z kolei również nie została w Gdyni szczególnie doceniona – nagrody za scenariusz oraz główną rolę kobiecą powędrowały do twórców „Ułaskawienia” w reżyserii Jana Jakuba Kolskiego. Szkoda, bo „Fuga” była prawdziwym popisem wrażliwości Gabrieli Muskały (autorki scenariusza i odtwórczyni roli głównej).
Oczywiście największe emocje wzbudzał Wojciech Smarzowski i jego najnowsza produkcja „Kler”. Dzień przed galą Radio Gdańsk zrezygnowało z przyznania nagrody za najdłużej oklaskiwany film, a był nim według obliczeń właśnie „Kler”. Dlatego po otrzymaniu statuetki za Nagrodę Publiczności (dzisiaj, wydawałoby się, że nagrody najważniejszej) widownia przywitała reżysera filmu gromkimi brawami. Nikt jednak nie klaskał w redakcji TVP Kultura. Żart twórcy na temat Kurskiego („W swojej pysze myślałem, że może nagrodę wręczy mi prezes TVP”) został ocenzurowany w transmisji telewizyjnej. W swojej pysze Smarzowski powinien zrobić następny film właśnie o działaniu niektórych polskich stacji.
Nie wiem jaką melodię nuciła w tym roku Gdynia. Z jednej strony to nadal „Czerwone maki na Monte Casino”, z drugiej nowa płyta Siksy. Skołtuniony, zagubiony i rozszarpany świat łączy tylko to, co najprostsze. Złote Lwy powędrowały do „Zimnej wojny”, filmu o szalonej, teatralnej, wydumanie ogromnej miłości. Chciałabym, żeby Gdynia, jak i polskie kino, nuciło po prostu „Dwa serduszka, cztery oczy”. Przecież kamiennym by serce było, gdyby nie dbało o miłość i o kino. Pamiętajmy, że to nadal my decydujemy o tym, czego chcemy i o co walczymy.. A wolność wymaga odwagi i pewności. Więc tych dwóch życzę przyszłorocznej edycji festiwalu w Gdyni oraz, przede wszystkim, Polakom. Zarówno tym z Warszawy, jak i z Ostrołęki.
43. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych 2018
Gdynia 2018