Zbliża się październik, a więc za moment poznamy nazwiska laureatów Nagród Nobla, jednak w tym roku raczej nie uświadczymy tradycyjnego napięcia związanego z oczekiwaniem na werdykt. Nie ekscytujemy się nagrodzonymi za osiągnięcia fizyczne czy chemiczne, nic a nic nie obchodzą nas typy bukmacherskie (o ile ktokolwiek obstawia swoich faworytów z dziedziny ekonomii), Noble więc – jeśli nie zostanie nagrodzony żaden krajan – prawdopodobnie przejdą bez większego echa. Z jakiegoś powodu to wybór literata jest komentowany najszerzej – Akademia za swoją decyzję jest chwalona albo ganiona, zbierają się panele ekspertów i w mądrych słowach błogosławią lub potępiają twórczość kolejnego namaszczonego. Ale cóż, za laurem idzie splendor! Czy ktoś jest w stanie wyobrazić sobie na półce w Empiku kuszące estetyczną okładką i naklejką „Nobel 2018” najnowsze prace fizyczne pełne niezrozumiałych dla większości czytelników wzorów? Widział ktoś teorie ekonomiczne na liście bestsellerów? No właśnie, cały splendor trafia do literata. W tym roku jednak jego nazwiska nie poznamy (oszczędzi to nam wstydliwego guglowania wyciągniętego jak z kapelusza nieznanego pisarza), ponieważ akademicy od literackiego Nobla – delikatnie mówiąc – nabroili. Skandal seksualny, nie pierwszy w tym roku i niestety prawdopodobnie nie ostatni, okrył hańbą szacowne grono. Aby oczyścić nieco atmosferę i nabrać powietrza Akademia Szwedzka postanowiła nie przyznawać nagrody za rok 2018.

Akademickie #metoo okazuje się interesującym kontekstem dla filmu „The Wife” w reżyserii Björna Runge’a, opartego na powieści o tym samym tytule autorstwa Meg Wolitzer. Osią filmu jest przyznanie Joemu Castlemanowi (Jonathan Pryce) literackiego Nobla za rok 1992, jednak to perspektywa jego żony Joan (świetna Glenn Close) zawłaszcza uwagę widza samego początku (w końcu już tytuł wskazuje, która postać nas powinna interesować). Wiadomość o zaszczycie, kolejne spotkania z dziennikarzami oraz gronem przyjaciół, obowiązki wpisane w rolę partnerki genialnego pisarza oraz podróż do Sztokholmu są dla niej motywacją do przyjrzenia się własnemu związkowi. Początkowo wydaje się więc, że „The Wife” skupia się na kobiecie żyjącej w cieniu wielkiego mężczyzny. Gdyby jednak tak było, film prawdopodobnie powielałby kolejne schematy, od czasu do czasu delikatnie, jakby nieśmiało, dekonstruując sztywny podział społecznych ról. Filmów w ten sposób zaznaczających lub ujawniających miejsce kobiet w męskim świecie widzieliśmy już całkiem sporo i koniec końców mogłoby się okazać, że niespecjalnie już są w stanie poszerzać nasze horyzonty.
Owszem, jest to ważna i potrzebna tematyka, jednak pojawia się pytanie, na ile potrafi jeszcze pobudzić do dyskusji. Obraz Runge’a idzie dalej. Słynne powiedzenie „za każdym wielkim mężczyzną stoi wielka kobieta” traktuje dosłownie i w twiście fabularnym ujawnia prawdziwy podział ról w małżeństwie Castlemanów. Nagrodzone Noblem powieści nie są samodzielnym dziełem Joego, a raczej wspólnym wysiłkiem małżonków. Okazuje się, że to do Joan bardziej pasuje łatka „genialnego pisarza”. Stawia to w innym świetle wcześniejsze, publiczne wypowiedzi laureata na temat żony (odbierając kolejne gratulacje ma w zwyczaju wyciągać Joan z cienia i konsekwentnie przedstawiać jako „swoją piękną żonę, która dzięki bogu nie pisze”) czy ich prywatne stosunki.

Wydawałoby się, że małżeństwo Castlemanów jest formą niewolnictwa czy przemocowej relacji, jednak retrospekcje z początków ich związku nieco komplikują ocenę. Prawdą jest, że talent Joan przez wiele lat był wykorzystywany przez Joego, jednak motywacje zawiązania takiego układu nie są do końca oczywiste. Jedną z nich na pewno jest silne uczucie, które popchnęło do poprawienia – czy raczej przepisania – pierwszego dzieła przyszłego noblisty, Joan jednak szybko zrezygnowała z zostania samodzielną autorką. Po części za sprawą Joego, po części za sprawą uznanej pisarki Elaine Mozell (Elizabeth McGovern). Starły się tutaj dwie opinie na temat roli pisarza: optymistyczna Castlemana („pisarz musi pisać”) oraz cyniczna Mozell („pisarz musi być czytany”). Opinia autorki odnosi się przede wszystkim do niechęci rynku literackiego połowy XX wieku do powieści pisanych przez kobiety. Nawet, jeśli książka znalazłaby wydawcę oraz – co wcale nie jest takie oczywiste – czytelników, Joan zostałaby wciśnięta w rolę kobiety piszącej. Takie określenie, w przeciwieństwie do piszących mężczyzn, oznaczało zajęcie błahe, niepoważne, oscylujące w kategoriach fanaberii.

Tak więc miłość i strach przed zaszufladkowaniem. Choć wydaje się, że z czasem, w miarę rozluźniania społecznego gorsetu, Joan byłoby łatwiej uwolnić się od etykietki, jednak gorzkie sceny uroczystości wręczenia nagród oraz przygotowań do niej pokazują, nawet akademicy myślą stereotypami. Kiedy małżeństwo przybywa do hotelu wychodzi im naprzeciw – z naciskiem na „wychodzi jemu” – mały komitet powitalny. Joe poznaje kolejne ważne osobistości, pokazuje się organizator, gotowość melduje osobista fotografka, Joan natomiast zaproponowany zostaje wypad na zakupy i do SPA. Jasny jest także podział ról na mniej lub bardziej oficjalnych spotkaniach, gdzie mężczyźni zabawiają się we własnym gronie, kobiety zaś zajmują się swoimi sprawami. Kiedy ktoś podejmuje rozmowę z Joan, rozpoczyna od krótkiej apoteozy „dokonań” jej męża. W tym miejscu warto się zastanowić, na ile jej sytuacja byłaby inna, na ile zostałaby dopuszczona do udziału w ogólnych rechotach męskiego gremium, jeśli pisałaby pod swoim nazwiskiem. Można przywołać metaforę szklanego sufitu, ale o wiele odpowiedniejsze wydaje mi się w tym momencie odwołanie do „Anioła zagłady” Luisa Buñuela. W filmie hiszpańskiego reżysera postacie zebrane na wystawnej kolacji zajmują określone przez sztywny protokół pozycje i – po posiłku oraz czarach-marach (lub oddaniu surrealistycznej poetyce tego, co surrealistyczne) – żadna z nich nie może pomieszczenia opuścić.

Społeczny podział ról oraz związana z nim stereotypizacja szczególnie uwypuklone zostają dzięki odsłonom chwil prywatnych, w których Joan i Joe luźno rozmawiają, strofują się w kwestii niezdrowych nawyków, kłócą i zaraz potem godzą, by świętować narodziny wnuka. Znikają kostiumy pisarza i żony, a napięcia z nimi związane nieco zmieniają tonację. Pokazana zostaje bliskość, oddanie w małżeństwie, lecz także wzajemne uzależnienie czy niezrozumienie. Joe koniec końców jest sympatycznym, starszym, białym mężczyzną, który ma swoje słabości (niezdrowe jedzenie) i potrafi cieszyć się jak dziecko (skacze po łóżku na wieść o wydaniu pierwszej książki czy otrzymaniu Nobla). Jest także troskliwym mężem, jednak albo nie rozumie narastającego zgorzknienia żony, albo próbuje nie zauważać jego przyczyny. Podejmuje przy tym romantyczne próby udowodnienia swojej miłości. Decyduje się nawet oddać żonie medal noblowski, zaś po jej odmowie bez skrępowania i żalu wyrzuca nagrodę przez okno limuzyny. Okazuje się, że to, co prywatne, nie do końca pokrywa się z tym, co publiczne. Stereotypy – czyli przykładowo cechująca geniuszy jurność – w prywatnych relacjach zostają obśmiane. Notabene interesujący wydaje się wątek łączący libido z talentem. Joe radośnie oddaje się uciechom cielesnym z coraz to młodszymi dziewczynami, Joan natomiast ból i złość po zdradach męża przelewa w kolejne świetne powieści. W teorii magiczna siła zwana libido powinna działać na odwrót, wszak mit kochliwości pisarza ładnie łączy się z pisaniem genialnej prozy, jednak, jak wiemy, Joe jest nieszczęsnym grafomanem.

Jak wcześniej wspomniałem, szczególnie cenne dla widza są retrospekcje. Dopełniają psychologicznego portretu małżeństwa, są także świetnym spuszczeniem z tonu powagi noblowskiego zamieszania. Okazuje się, że Joe zachował pewne zwyczaje z młodości, jak wręczanie uwodzonym dziewczynom orzechów włoskich z wypisanymi dedykacjami czy nieco tandeciarskie cytowanie tego samego fragmentu z Joyce’a, aby zrobić na kimś wrażenie. Sceny ukazujące przeszłość bohaterów demistyfikują legendę pisarza, ujawniają tanie zagrania uwodziciela, lecz także uprawdopodobniają smutek frustrata. Joe – bo i jemu należy się nieco współczucia – ostatecznie musiał pogodzić się z brakiem talentu oraz wyobraźni literackiej, życiem w cieniu swojej żony (nawet jeżeli cień ten był rzucany jedynie za zamkniętymi drzwiami jego gabinetu) i w ciążącym kłamstwie. Laudacja noblowska jest pretekstem do pokazania człowieka, który zdaje sobie sprawę z ogromnego długu u żony oraz – a może nawet przede wszystkim – ogromnej krzywdy, którą jej wyrządził.

„The Wife” przedstawia się jako film weryfikujący popularne wyobrażenia o micie literata  oraz udowadnia, że nierówność płci – rozumiana zarówno jako seksizm bezpośredni, jak i strukturalny –  nie do końca zależy od wykształcenia, środowiska czy wykonywanej pracy. Buc ukrywa się wśród producentów filmowych, pisarzy, poetów, dziennikarzy, reżyserów teatralnych czy aktorów. Bucem, moi drodzy mężczyźni, może być każdy z nas, niezależnie co sami o tym myślimy lub jakie wartości wyznajemy. Koniec końców nie chodzi o nas konkretnie, a o to, z czego wyszliśmy i co sprowadzamy. Wydawałoby się, że w świecie literatury czy – szczególnie – Akademii Szwedzkiej nie powinno być miejsca na myślenie przemocowe czy oparte o klisze. Jak jednak pokazują film oraz niedawny skandal seksualny, nawet w tak prestiżowej instytucji panuje ciche lub nieuświadomione przyzwolenie na nieetyczne praktyki. Gdzie znajduje się tego przyczyna? Runge’e próbuje przekonać widza, że to nie Joe czy Joan są winni, ale głupawy i niewydolny system, ufność stereotypom oraz brak motywacji do krytycznego spojrzenia na tradycję i wyznawane dogmaty. Choć akcja filmu skupia się przede wszystkim na latach 90., ostatnie wydarzenia podkreślają, że w ciągu ostatnich 20–30 lat niewiele się zmieniło. Problemem wciąż są szklane sufity i rozmieszczenie aktorów w pokoju. Ostatnia scena „The Wife” pokazuje, że wyjście poza przemocową relację nie jest oczywiste, nawet kiedy zabraknie tego, kto zniewala. Joan podejmuje decyzję o podtrzymaniu sekretu Castlemanów. Odrzuca tym samym łatwą możliwość publicznego zaistnienia jako pisarka, wybiera budowanie legendy Joego. Jednak otrzymujemy także sugestię, że Joan zdecyduje się opublikować coś pod własnym nazwiskiem. W ciekawy sposób obrazuje to emancypację opartą nie na reakcji, lecz właśnie na akcji.