Przed niemal dziewięćdziesięciu laty rosyjski rewolucyjny filmowiec Dziga Wiertow (autor klasyka „Człowiek z kamerą filmową”) pisał o „kinie-oku”, w którym kamera, jako doskonalszy zmysł człowieka, miała pozwolić badać mu świat dużo głębiej, niż było to możliwe z wykorzystaniem wzroku czy słuchu. Dziś bez trudu wyobrażamy sobie kino bez aktorów, bez montażu, a nawet z dalece ograniczoną ingerencją reżyserską, ale wciąż trudno pozbyć się przeświadczenia, że etap pracy operatora nie może zostać pominięty.
Oczywiście tę prawidłowość zaburza zdecydowana większość animacji, w których „człowieka z kamerą” zastępuje rysownik z tabletem, a finalny efekt nie ma nic wspólnego z rejestracją obrazu. Jednak, jak udowadniają tegoroczne Nowe Horyzonty, nawet w kinie nieanimowanym rezygnacja z kamery nie musi być marginalnym wyjątkiem. Być może ilość dostępnych amatorskich i profesjonalnych nagrań jest już na tyle duża, że potrzeba nagrywania w ogóle zacznie wśród filmowców zanikać. Guy Maddin („Zielona mgła”), Jean-Luc Godard („The Image Book”) i Xu Bing („Oczy ważki”) to artyści, którzy w swoich najnowszych projektach porzucają plener i studio filmowe na rzecz archiwum i montażowni, tworząc filmy za pomocą ogromnego rezerwuaru obrazów od lat nieustannie gromadzonych na kasetach VHS, dyskach CD, w pamięci komputerów i telefonów, a wreszcie na powszechnie dostępnych stronach internetowych.
Wśród wymienionej trójki bez wątpienia najsilniej przyciąga nazwisko Godarda. „The Image Book” sprawia wrażenie dzieła, którego twórcę ogarnęła obsesja przywoływania materiałów filmowych i ikonograficznych, układających się w nieskończone ciągi skojarzeń i analogii. Gęsty i nieprzystępny film zmusza widza, aby w zatrważającym tempie krążył między Busterem Keatonem, Pierem Paolem Passolinim, archiwalnymi nagraniami procesów norymberskich a relacjami medialnymi z ataków terrorystycznych. Percepcję utrudniają także liczne zniekształcenia kadru, jego nagłe przeskoki, zawężenia i rozciągnięcia, a wreszcie niezależność zmontowanych cytatów od towarzyszącej im ścieżki dźwiękowej, która bez żadnej prawidłowości gwałtownie atakuje z różnych głośników, wywołując efekt klaustrofobicznego zagubienia. Godard wyraźnie chce opowiadać wyłącznie obrazem. Szuka wyzwolenia z ram języka, który, jego zdaniem, przestaje wystarczać, traci swą komunikacyjną wartość. Wprawdzie niektóre sceny uzupełnia autorski, przypominający wyrwane z kontekstu strzępy eseju komentarz narratora, jednak wypowiedzi te zostają przerywane w pół zdania, aby ich dopełnienia szukać jedynie w przekazie wizualnym.

Niestety, oglądaniu „The Image Book” nieustannie towarzyszy wrażenie natrętnej erudycji. Trudno uwolnić się od poczucia, że prezentowanym wycinkom arbitralnie przyznany zostaje status klasyki, mającej być ważną spuścizną i źródłem namysłu dla dzisiejszego człowieka. Wobec takiej fetyszyzacji obrazów nie można przejść obojętnie, gdy Godard podejmuje temat wojny i terroryzmu. Prezentowane w filmie zestawienie zarejestrowanych przez ISIS egzekucji z nagraniami z czasów II wojny światowej i filmami o tematyce batalistycznej może prowadzić do powstania złudnego wrażenia, że rozwiązań współczesnych problemów dostarczy dokładna analiza historii, a zwłaszcza historii kultury.
Ta bowiem ma stać się źródłem uniwersalnych odpowiedzi zawsze, gdy tylko zajdzie taka potrzeba. Niepokoi zresztą także sam sposób, w jaki francuski reżyser przedstawia zjawiska, które w jego przekonaniu wymagają reakcji. Stawiane przez niego diagnozy, nawet jeżeli trudno się z nimi nie zgodzić, często sprawiają wrażenie wysoce nieaktualnych. Spory fragment swojego najnowszego filmu Godard poświęca europejskiemu spojrzeniu na kraje Bliskiego Wschodu, które przesycone jest postawą skrajnie orientalistyczną. Jednak „The Image Book” zdaje się jedynie powtarzać to, co zostało już przed kilkudziesięciu laty dokładnie opisane przez Edwarda W. Saida. Francuski mistrz kina przywołuje wprawdzie przykłady filmowego reprodukowania krzywdzącej reprezentacji Orientu, jednak nie wykracza w nich dalej niż lata 50’ i 60’ ubiegłego stulecia, a zwłaszcza nie odwołuje się do współczesnej kultury pop, co wydaje się być konieczne nie tylko ze względu na jej istotność dla poruszanej przez Saida problematyki, ale także komunikatywność przekazu. Korzystanie z języka kultury popularnej może bowiem demokratyzować relację twórca – odbiorca poprzez podważenie skostniałej relacji mistrz – uczeń, silnie wyczuwalnej w pedagogicznym tonie Godarda. Doskonale zdaje się to rozumieć reżyser innego filmu prezentowanego na Nowych Horyzontach, Guy Maddin.
Podobnie jak ojciec Nowej Fali, kanadyjski reżyser stworzył „Zieloną Mgłę” korzystając wyłącznie z archiwum. Dla Maddina, mistrza found footage i wykorzystania niezrealizowanych scenariuszy, nie jest to żadna nowość, choć tym razem nie ogranicza się on, jak zdążył nas przyzwyczaić, jedynie do kina przedwojennego, ale swoje poszukiwania rozciąga aż po schyłek lat 90’. Interesują go filmy amerykańskie (w przeważającej większości kasowe blockbustery), których wspólnym mianownikiem jest sensacyjny bądź romansowy charakter i akcja rozgrywająca się w miejskiej scenerii. Z tego materiału Maddin układa zupełnie nową historię, która ma jednak porażać swą odtwórczością. Oglądamy detektywistyczną intrygę z wątkiem miłosnym, jakich w amerykańskim kinie nie brakuje. Bullit, Brudny Harry, porucznik Colombo i wielu innych amerykańskich bohaterów dąży do rozwikłania zagadki tytułowej Zielonej Mgły (jedynego elementu dodanego przez twórców w postaci animacji), rzecz jasna przeżywając wiele niebezpiecznych przygód. Oczywiście treść fabuły nie ma tu znaczenia, a problematyzacji ulega jedynie sam fakt jej obecności, jako zasady komponowania filmu. Maddin parodiuje fabularność jako zjawisko ramowe, sztuczne i odtwórcze. Obnażeniu ulega mechanizm oglądania kina gatunkowego, w którym nie ma znaczenia to, co inne – nowe, ale to, co odtworzone, ponownie przywołane. Widz nieustannie poszukuje referencji, które widziany obraz posiada wobec obrazów już istniejących, a odnalezione konfiguracje intensyfikują wrażenia, towarzyszące aktualnej projekcji. W „Zielonej mgle” dzieje się zatem to, co zwykle pozostaje niedostrzeżone – gdy oglądamy kolejne sceny samochodowych pościgów czy ucieczek po dachach, w istocie widzimy wszystkie znane nam filmowe pościgi i ucieczki naraz – a Maddin pozwala nam to jedynie odkryć.

Jednak twórca „Zielonej mgły” nie popada w naiwną, elitarystyczną krytykę hollywoodzkiego schematyzmu. Wręcz przeciwnie, zdaje się w pełni go akceptować i czerpać z niego możliwie dużo. Maddin z jednej strony pokazuje, że zarówno kino popularne, jak i jego prosta konstrukcja mogą stanowić doskonały materiał twórczych analiz, a ich wtórne użycie może być nawet bardziej inspirujące od oryginału. Z drugiej, nie rezygnuje z radości, którą możemy czerpać z kasowych przebojów– bawi się cytatami, kusi żeby je rozpoznawać, a nawet katalizuje jeden z ważnych elementów kina rozrywkowego – humor. Montując poszczególne sekwencje, kanadyjski reżyser wycina z dialogów wszystkie kwestie i zostawia jedynie grę mimiką; wplata naiwne efekty specjalne kina niemego między przesadnie nasycone dramaturgią fragmenty filmu sensacyjnego; buduje szkatułkową narrację, wprowadzając elementy metafilmowego komentarza (jak choćby Michael Douglas oceniający pośladki granej przez niego postaci). Utrzymany dzięki temu dystans wobec materii, w której pracuje, pozwala mu nawiązać dużo ściślejszą relację z widzem, niż dzieje się to w przypadku Godarda. Podobny, bardziej demokratyczny stosunek twórcy z odbiorcą udaje się także zbudować trzeciemu ze wspomnianych na wstępie reżyserów. Xu Bing nawiązuje go jednak w zupełnie innym sposób, operując raczej na tożsamości doznań autora i widza wobec oglądanych nagrań, niż podkreślaniu wspólności cytowanych tekstów kultury.
„Oczy ważki” są filmem, który spośród wymienionej trójki wyróżnia się w sposób najbardziej znaczący. O ile w przypadku zachodnich twórców autorski materiał zdjęciowy został zastąpiony w przeważającym stopniu przez zbiór filmowych cytatów, o tyle Bing przy produkcji filmu korzystał wyłącznie z nagrań z kamer monitoringu (miejskiego i prywatnego) oraz kamer przemysłowych, do których dostęp uzyskał dzięki decyzji chińskiego rządu z 2015 roku, przenoszącej wszystkie tego typu rejestracje obrazu do domeny publicznej. Spośród 10 000 godzin surowego materiału Bing wybrał fragmenty stanowiące niespełna promil całości i ułożył z nich sztampowy melodramat o chorobliwie zakochanym mężczyźnie, któremu zaborczość i neurotyczność nie pozwalają żyć z ukochaną dziewczyną. Nikt tu jednak nie udaje, że ten ostentacyjnie banalny wątek fabularny ma jakiekolwiek znaczenie. Jego spójność, kształtowana przez podłożony pod nieme obrazy dubbing, już na samym początku zostaje zakwestionowana, gdy na ekranie czytamy informację, że następujące po sobie sceny są całkowicie niepowiązane. Losowość oglądanych zdarzeń podkreśla zresztą, obecna w rogu ekranu data wykonania nagrania, która nie pozwala widzowi zapomnieć, że nieustannie krąży między 2015 a 2017 rokiem. Zachowanie dystansu wobec fabularyzowanej rzeczywistości tworzy przestrzeń dla nieuchronnie ciążącego nad filmem pytania o miejsce, jakie w XXI wieku zajmują różne formy rejestrowania naszej codziennej aktywności. Szczęśliwie Xu Bing pozostaje daleki od moralizatorstwa i nie próbuje zająć stanowiska w etycznym dylemacie, czy rosnąca ilość śledzących nas kamer prowadzi do zwiększenia naszego bezpieczeństwa czy raczej ograniczenia wolności (zupełnie tak, jakbyśmy byli w stanie ten proces odwrócić). Twórca „Oczu ważki” przyjmuje to zjawisko za fakt i raczej poszukuje jego konsekwencji, niż wartościuje. Taka postawa pozwala mu zauważyć niezwykle ciekawą zależność – obok niekwestionowalnego strachu przed byciem obserwowanym, nieustanna rejestracja obrazu i niezwykle uproszczony tryb jego odtworzenia budzą także strach przed obserwowaniem, zobaczeniem. Bez wątpienia część uwzględnionych w filmie nagrań, jak choćby sceny z kamer ukrytych w pokojach hotelowych, wywołuje obawę przed byciem podglądanym, zwłaszcza w intymnych sytuacjach. Jednak Xu Bing wyraźnie akcentuje również te fragmenty, w których nad potencjalnym wstydem zdecydowanie dominuje poczucie dojmującego braku sprawczości i niemożności reakcji, a te z kolei przekładają się na gwałtowny wstręt wobec patrzenia. W otwierającym film nagraniu widzimy przypadkowo zarejestrowaną śmierć tonącej osoby. Kamera monitoringu, która potencjalnie mogła być narzędziem dającym szansę na ratunek, staje się źródłem uciążliwej świadomości, że nic nie zrobiono. W widza uderza bolesne pytanie – czy można było zareagować? Pojawia się swoiste punctum zimnego i bezwzględnego obrazu live. O ile Barthes przyrównywał doświadczenie fotografii do dotknięcia przeszłości („to tam było”), o tyle tutaj mechaniczna rejestracja obrazu działa swoją fikcyjną aktualnością, fałszywym poczuciem, że „to tam jest”, „to się właśnie dzieje”.

Paradoksalnie w ten sposób „Oczy ważki” korespondują z tym, o czym pisał Dziga Wiertow. Faktycznie, dzięki rozbudowanym systemom monitoringu widzimy więcej i intensywniej, niż było to kiedykolwiek możliwe. Człowiek z kamerą został zastąpiony przez kamerę bez człowieka, a ilość materiału zdjęciowego, jakim dysponujemy jest na tyle duża i nieuporządkowana, że twórcy nieuchronnie zaczynają się nim interesować. Podobnie jest zresztą z kinem profesjonalnym. Ogrom wyprodukowanych filmów pozwala wielkim wytwórniom obficie korzystać z własnych archiwów, co wyraźnie widać na przykładzie manii wypuszczania kolejnych remake’ów, sequeli, prequeli... Na tym tle filmowy recycling Godarda czy Maddina nie wydaje się być już wcale taki wyjątkowy, choć pozostaje zdecydowanie bardziej świadomy i intencjonalny. Być może te kilka przykładów twórczego przeobrażenia istniejącego dorobku filmowego w nowe wypowiedzi artystyczne to jedynie zapowiedź tego, co jeszcze nas czeka. W końcu, jak twierdzi brytyjski krytyk muzyczny Simon Reynolds, pierwsze dekady XXI wieku to okres niekontrolowanej Retromanii, w którym wykorzystanie wytworów własnej przeszłości nie jest już tylko pasożytnictwem, a staje się dominującym trendem estetycznym.
18. Międzynarodowy Festiwal Filmowy Nowe Horyzonty
26 lipca - 5 sierpnia 2018,
Wrocław