Kiedy przez ostatnie miesiące Artur Rojek ogłaszał partiami kolejnych wykonawców, którzy pojawią się w tym roku na festiwalu, w komentarzach pojawiały się głosy niezadowolenia lub wyrazy lekkiej dezaprobaty. Wiele z nich dotyczyło headlinerów tegorocznej edycji. Szczerze mówiąc, sam nie byłem przekonany do pomysłu aby np. głównym punktem pierwszego dnia była M.I.A. Jak się okazało było to dość mylne przeświadczenie.

Na OFFie bardzo cieszy obecność wielu świetnych a nie zawsze oczywistych polskich zespołów i artystów. W pierwszy dzień festiwalu był to m.in. występ projektu Nanook Of The North, Stefana Wesołowskiego i Piotra Kalińskiego, którzy wspólnie nagrali muzykę do starego filmu o tym samym tytule. Porę na granie panowie mieli nie do końca trafioną bo grali po południu w bardzo dusznym namiocie sceny eksperymentalnej. Nie przeszkodziło to jednak publiczności, która w dużym skupieniu słuchała ambientowo-industrialnych pejzaży w większości leżąc lub siedząc na podłodze. Jak dla mnie był to bardzo mocny punkt pierwszego dnia.

Gitarową energią i świeżością zarażali też debiutanci Good Night Chicken. Naprawdę bardzo fajne granie, które zasłużenie spotkało się z dobrymi reakcjami słuchaczy. Kontynuując wycieczkę po koncertach rodzimych zespołów nie sposób było ominąć dobrze znaną offowej publiczności Hańbę!. Co tu dużo mówić. Zespół jest w fantastycznej formie koncertowej, co udowodnił w Katowicach. Niezwykła punkowo-folkowa energia ekspresowo udzieliła się wszystkim, którzy stali pod sceną a buntownicze teksty tylko wzmocniły ich przekaz. Zespół łamie różne bariery, co udziela się słuchającym. Na długo zapamiętam widok młodego chłopaka na wózku inwalidzkim, który w młynie tańczących szalał tak samo jak oni. Nieco inaczej było na koncercie Kultu, który na dużej scenie prezentował od A do Z swój klasyczny, wydany 30 lat temu album „Spokojnie”. Niby wszystko się zgadzało, jednak jak powiedział mój dobry znajomy, „w tym koncercie nie było ani krzty magii”. Zespół zagrał poprawnie, ale czegoś tu brakowało.

Zaintrygowali natomiast Rosjanie z zespołu Shortparis, którzy pojawili się na OFFie w zastępstwie za odwołanych Yellow Days. Z tego co dało się usłyszeć, dla wielu osób było to odkrycie festiwalu. Elektronika, noisowe partie gitar, mocno pokręcone rytmy i wokalista Nikolay  Komiagin, którego falsetowe wokalizy jak też teatralna maniera sceniczna doprawiła ten smakowity występ. Całkiem inne emocje zapanowały na scenie leśnej gdzie zagrały The Como Mamas. Trzy urocze panie w towarzystwie sekcji rytmicznej dały niezwykły popis energii i scenicznej charyzmy. Niby nic nowego, śpiew gospel z delty Missisipi w klasycznym bluesowym sosie. A jednak panie potrafiły zauroczyć. Nie tylko śpiewały ale pomiędzy utworami z żarem opowiadały o swoim życiu i Jezusie, który w ich tekstach był stale obecny. Mam wrażenie że gdyby wpuścić je do polskich świątyń to dość szybko wypełniły by się po brzegi ludźmi.
Kolejny bardzo mocny punkt pierwszego dnia festiwalu.

Pozostając przy kobiecej muzyce nie sposób było ominąć koncertu The Mystery of the Bulgarian Voices. Ponad dwudziestoosobowy chór w tradycyjnych strojach pojawił się na deskach namiotu „Trójki”. Wyglądało to wręcz bajecznie i tak samo zabrzmiało. Ich występ był starannie przygotowany i zagrany. Co jednak najważniejsze, słychać było, że panie wkładają w to całe serce. Po każdym wykonanym utworze dyrygent prosiła do przodu solistki, które oklaskiwane były gromkimi brawami. W zupełnie inne rejony przeniosła nas za to M.I.A, która była headlinerem pierwszego dnia. Poszedłem na jej występ z czystej ciekawości i zostałem do samego końca. Pomimo problemów technicznych, które mocno denerwowały samą wokalistkę, jej koncert uważam za całkiem udany. Mnie urzekła energia jej muzyki, ale też DJ’ka, która moim zdaniem odwaliła przynajmniej połowę roboty przy tym nieco teatralnym show i cały czas „dbała” o zaangażowanie publiczności. Róże rzucane ze sceny były jednak trochę pretensjonalne.

W drugi dzień festiwalu również nie zabrakło mocnych, polskich punktów. Na pewno zaliczyć można do nich występ trójmiejskiego Lonker See. Kwartet łączący hałaśliwe gitarowe granie z jazzem i transowymi partiami basu na żywo prezentuje się równie znakomicie co na płytach. Szkoda, że grali tak wcześnie. Moim zdaniem powinni pojawić się znacznie później, wtedy odbiór ich muzyki na pewno byłby jeszcze lepszy. Coś mi mówi, że wkrótce Lonker See staną się naszym kolejnym towarem eksportowym. Jeśli ktoś jeszcze ich nie słyszał niech czym prędzej sięgnie po płytę lub wybierze się na koncert. Naprawdę warto. Drugim mocnym punktem był zgoła inny ale również fascynujący występ śpiewaka Adama Struga, który w Katowicach pojawił się wraz ze swoim zespołem. Adam to jeden z najciekawszych polskich wokalistów, swobodnie łączący folkową tradycję z różnych części świata z eksperymentem. Jego nieco orientalne utwory skutecznie rozkołysały namiot sceny eksperymentalnej ale przez swój nostalgiczny klimat też skłaniały chwilami do refleksji.

Wracając do gitar w drugim dniu można było posłuchać jak dla mnie jednego z największych odkryć tegorocznej edycji czyli Rolling Blackouts Coastal Fever. Australijczycy, którzy niedawno zadebiutowali w barwach legendarnej wytwórni Sub Pop, zgrabnie kontynuują gitarowe tradycje australijskiej sceny spod znaku Go-Betweens czy The Church. W pełnym słońcu z dużą przyjemnością słuchało się ich bezpretensjonalnych, chwytliwych utworów. W temacie gitarowego grania, żelaznym punktem dla wielu był koncert kultowej w pewnych kręgach norweskiej grupy Turbonegro. Co tu dużo mówić, czyste punk n rollowe szaleństwo z lekkimi wycieczkami w stronę tradycji glam rocka zgromadziło pod sceną tłumy. Wyraźnie widoczni byli członkowie fan clubu Norwegów w charakterystycznych białych marynarskich czapeczkach, które są nieodzownym elementem imagu zespołu. Zespół zafundował ponad godzinę świetnej zabawy. Nic dodać nic ująć.

Ciekawie wypadła również krajanka Turbonegro, czyli Aurora. Wokalistka obdarzona ciekawą barwą głosu na żywo prezentowała się równie dobrze co na płycie, w dodatku sama świetnie się bawiła i co chwilę dziękowała za dobre przyjęcie. Myślę, że żaden miłośnik skandynawskiego popu nie czuł się rozczarowany, dla mnie jednak zabrakło trochę spontaniczności. Odniosłem wrażenie, że koncert był wyreżyserowany pod każdym kątem, a urocza wokalistka trzymała się tego scenariusza co do ostatniej nuty. O dopracowanym koncercie można było też mówić w przypadku występu Charlotte Gainsbourg. Tu jednak było trochę inaczej. Wokalistka i aktorka faktycznie zadbała o każdy szczegół. Wszystko się zgadzało a sam koncert był dawką wysmakowanego, eleganckiego popu w ciekawej oprawie wizualnej. Choć i tu również miałem wątpliwości co do powierzenia jej roli headlinera, to muszę uderzyć się w piersi. Piękne to było a sama Charlotte urzekła wdziękiem, talentem i klimatem, który stworzyła podczas tego występu.

Trzeciego dnia, jako pierwszy udało mi się zobaczyć występ zespołu ARRM i tu podobnie jak przy Lonker See żałowałem,  że nie grali później. Ich ciężka, transowa ale przy tym chwytliwa muzyka mimo pory świetnie poradziła sobie na scenie leśnej. Bardzo ciekawa grupa, która również zasługuje na to by zaistnieć poza granicami naszego kraju. W tej rodzimej układance nie mogło zbraknąć również oczekiwanego przez wielu koncertu black metalowej Furii, w której na gitarze gra też lider ARRM, Artur Rumiński. Myślę, że nikt nie rozczarował się ich występem. Niezwykle mocny, klimatyczny ale też brutalny koncert śląskiej grupy dowodzonej przez charyzmatycznego lidera Nihila (Michał Kuźniak) zebrał bardzo dużą publiczność, która nie pomieściła się w namiocie „Trójki”. Jedno z najmocniejszych wydarzeń tegorocznego OFFa.

Nieco wcześniej na scenie leśnej zaprezentowała się amerykańska drag queen i raperka, występująca pod pseudonimem Big Freedia. Jej występ w towarzystwie dwóch uroczych tancerzy w gustownych biało-czerwonych kostiumach był mieszanką koncertu, performancu i pokazu tanecznego. Ten koncert miał chyba tyle samo zwolenników jak i przeciwników. Ci, którym ta stylistyka odpowiadała bawili się wyśmienicie. Sam występ przywodził też na myśl przedziwne skojarzenia. Aby było jeszcze absurdalniej, to przed koncertem w strefie gastro można było skosztować dań, które specjalnie z tej okazji gotowała Freedia…

W międzyczasie w namiocie „Trójki” odbył się z małymi przeszkodami jeden z najlepszych koncertów tegorocznego OFFa czyli występ Marlona Williamsa. Kiedy koncert miał się rozpocząć, podano komunikat, że artysta jeszcze nie dojechał na teren festiwalu. Jednak po kilkunastu minutach Marlon pojawił się scenie i rozpoczął swój występ przy akompaniamencie akustycznej gitary. W tym czasie jego zespół szybko montował się na scenie. Ogólnie był to gotowy przepis na katastrofę jednak artysta wyszedł z tego kryzysu obronną ręką. Obdarzony charakterystycznym głosem Nowozelandczyk zapodał mocną dawkę urzekających, klimatycznych utworów. Sam Marlon kilkakrotnie przepraszał za spóźnienie i chaos po czym stwierdził, że to jeden z lepszych koncertów, które udało mu się zagrać. Myślę, że dla publiczności również.

Świetny koncert zagrała Zola Jesus - jej donośny głos wspaniale współbrzmiał z mrocznymi, elektronicznymi podkładami, a sama artystka, tańcząca w czerwonej sukni robiła na scenie piorunujące wrażenie. Było w tym jednak o wiele więcej spontaniczności niż w przypadku wspomnianej Aurory. Ostatnim zespołem występującym tego dnia na dużej scenie była amerykańska formacja Grizzly Bear. Oni również nie zawiedli, choć musiało minąć trochę czasu abym się sam przekonał do ich koncertu. Z każdym kolejnym utworem było jednak coraz lepiej. Psychodelia, folk, nieco art rocka to wszystko mieszało się w muzyce amerykanów tworząc ciekawą mieszankę. Po ponad godzinie zespół zszedł ze sceny, a ja miałem pewność, że ich miejsce headlinera tak naprawdę zamykającego festiwal było całkiem zasłużone.

OFF Festival 2018
Katowice

Fot. Karol Grygoruk, Michał Murawski