Scenarzysta i reżyser, Ol Parker, podzielił film na dwie równolegle biegnące historie – otwarcie hotelu „Donna” wraz z ponownym spotkaniem znanych (jak i nowych!) bohaterów oraz obfitujące w niespodzianki lato końcówki lat 70., czyli ukończenie studiów zespołu Dynamitki – Donny (Lily James), Rosie (Alexa Davies) i Tanyi (Jessica Keenan Wynn).
To właśnie ścieżka dźwiękowa jest kluczem do zrozumienia i wybaczenia wszystkich nieścisłości i naiwności scenariusza. A tych jest sporo, jak przekonują dociekliwi fani. Twórcy sięgnęli tym razem po mniej znane utwory szwedzkiego kwartetu, takie jak liryczne „Andante andante”, „Kisses on fire” (zaśpiewane z egzotycznym greckim akcentem) czy „Why did it have to be me” (rozpisane na głosy dwóch absztyfikantów Donny), nie rezygnując jednocześnie z re-coverów utworów z części pierwszej: „Mamma Mia”, „Dancing Queen”, „The Name of the Game”. W aranżacjach muzycznych pojawiają się rytmy zorby czy charakterystyczne dźwięki buzuki w celu podkreślenia śródziemnomorskiego folkloru. Grecki, wakacyjny klimat tworzą również barwne, ekstrawaganckie, wspaniałe kostiumy, które nie mają zbyt wiele wspólnego z latami 80., ale pracują na efekt retro. W zbiorowych partiach choreograficznych film eklektycznie inspiruje się zarówno Bollywoodem, boogie, jak i popularnymi musicalami dla młodzieży z drużyną cheerleaderek w tle.
W radosnym korowodzie ciał swój wizerunek medialny najlepiej ogrywa Colin Firth, który w roli sztywnego Brytyjczyka Harry’ego znakomicie wyraża zakłopotanie sytuacją, w której się znalazł. Podobnie, choć może mniej komicznie, ze swoimi o dziesięć lat starszymi postaciami igrają pozostali aktorzy – Julie Walters celebruje swoją krępą figurę zajadaniem się ciasteczkami, Pierce’owi Brosnanowi brakuje tchu w tańcu, a na opalonej twarzy Amandy Seyfried widać zmarszczki. Prawdziwym metakontekstowym majstersztykiem jest scena „Waterloo” w wykonaniu Lily James i Hugh Skinnera (co za głos!), która mogłaby funkcjonować jako teledysk do tego utworu i jednocześnie miniprzewodnik po kulturze francuskiej. Warto zauważyć, jak reżyser puszcza do widzów oczko, wkładając w usta Donny i Sophie słowa tych samych piosenek, lecz zaśpiewanych w innych – albo bliźniaczych – kontekstach (np. „Mamma Mia” czy „The Name of the Game”). O ile jednak w poprzedniej części utwory naturalnie komponowały się z akcją filmu, uzasadniając ją i popychając do przodu, tym razem najczęściej służą ilustracji stanów emocjonalnych, a te, jak wspomniałam wcześniej, są wyjątkowo ponure, jak na musical o greckiej wyspie, na której każdy znajduje miłość („One of us”, „Knowing me, knowing you”, „Angel Eyes”). W odstępie zaledwie jednego epizodu Parker umieścił obok siebie dwie melodramatyczne sceny, które, prócz wymuszonego wzruszenia, mogą budzić konsternację, gdy uświadomimy sobie, że najwidoczniej w wizji reżysera Abbą można opowiedzieć całe życie – nawet poród i chrzest dziecka.
Słowem, w „Mamma Mia. Here we go again” znaleźć można absolutnie wszystko, czego oczekuje się od wakacyjnej produkcji z gwiazdorską obsadą – przypomnijmy, w lateksowych kostiumach z falbankami i złotymi elementami tańczą i śpiewają: Meryl Streep, Cher, Andy Garcia, Julie Walters, Pierce Brosnan, Stellan Skarsgård, Colin Firth, Amanda Seyfried, Dominic Cooper i Christine Baranski. Do tego grona dołącza pokolenie dwudziestolatków – przede wszystkim energiczna Lily James, która w dżinsowych portkach i rozwianych włosach z wdziękiem odmłodziła rolę Meryl Streep, jak również Josh Dylan, Hugh Skinner, Jeremy Irvine, Alexa Davies i Jessica Keenan Wynn. To aktorzy, których na ekranie wielu widzów zobaczy zapewne po raz pierwszy i których obecność zdecydowanie odświeża opatrzony już (przyznajmy to!) skład pierwszej części „Mamma Mia!”. Poza kilkoma zbyt patetycznymi scenami i schematycznym do bólu ciągiem przyczynowo–skutkowym „Here we go again” jest relaksującą propozycją na kino w sezonie ogórkowym.