Obraz zaczyna się zupełnie spektakularnie. Piękne zbliżenie na pobrużdżoną twarz śpiewającego starszego mężczyzny, słyszymy ludową piosenkę. Kamera pokazuje kolejnych wiejskich muzykantów. W tle widzimy błotnistą drogę i chłopskie chaty. Potem następują kolejne wystudiowane ujęcia śpiewających chłopów. Piosenki są różne, od wesołych przyśpiewek po smutne miłosne ballady.
Ostatni film Pawlikowskiego jest opowieścią o miłości z wojną w tle. Nietrudno w takim projekcie uwikłać się niepotrzebnie w historiozoficzne i polityczne dygresje, oddalić się od rdzenia historii. „Zimna wojna” pozostaje tym, czym ma być od początku do końca – historią uczucia dwojga kochanków, Zuli, młodej dziewczyny z prowincji i starszego od niej Wiktora, muzyka i kompozytora. Tło historyczne jest wyraźne, ale zawsze pełni rolę podrzędną wobec głównego wątku i reprezentowane jest z perspektywy bohaterów. Co ciekawe, fragmentaryczna będzie również historia romansu. Całość rozgrywa się na przestrzeni kilkunastu lat, w kilku różnych lokacjach. Pawlikowski z typową dla siebie syntetycznością daje nam więc tylko odpryski historii, a jednak całość wydaje się być bardzo gęsta. To właśnie przez rozbicie panoramicznej perspektywy reżyser najdobitniej polemizuje z romantycznymi i modernistycznymi paradygmatami. Z czułością i delikatnością wychwytuje biograficzne drobiazgi swoich bohaterów. Robi coś, o czym pisał Roland Barthes w swojej książce „Sade, Fourier, Loyola”. Według Francuza po upadku tradycyjnej koncepcji podmiotu, powraca on w zupełnie innej formie, niespójnej, fragmentarycznej, śladowej. Cytując krótką syntezę myśli Barthesa przeprowadzoną przez Zawadzkiego w tekście „Autor. Podmiot literacki”: „Jego [autora/podmiotu] obecność jest dana we fragmentach i resztkach, drobnych i nieznaczących z pozoru, pozostawionych w tekście odciskach, których odbiór i lektura nie ma charakteru poznawczego (rekonstrukcja i opis), lecz raczej etyczny (podmiot do kochania)”.
To właśnie zdaje się najbardziej pociągające w „Zimnej wojnie”. Pawlikowski daje widzowi krótkie spotkania, epizody, konstruuje podmioty kochające, ale co ważniejsze „podmioty do kochania”, które chwytamy przez chwile, tylko po to, by wymknęły nam się wraz z końcem każdego kolejnego epizodu. Z tego samego powodu film zaczyna się od szeregu ujęć różnych wiejskich muzykantów. Słyszymy kilka piosenek, ale żadna nie będzie odśpiewana do końca. Jednak odcisk pozostaje, słowiański urok rozproszony w materii filmowej powraca w urwanych melodiach, w gwałtownych miłosnych gestach Zuli, w zniszczonym fresku na ścianie zrujnowanej cerkwi. Widzimy i słyszymy tylko tyle, ile może uchwycić obraz filmowy, czyli prawie nic, zaledwie ślad.