W przypadku tej grupy trochę ciężko mówić o zwyczajnym zespole. Choć jej trzon stanowi trzech muzyków to aż roi się tu od gości. Jeśli wierzyć wkładce to jest ich tu dokładnie osiemnastu. Bliżej im więc do małej orkiestry. Wspólnie eksplorują muzyczne rejony spod znaku Nicka Cave’a, Toma Waitsa (wokalista brzmi trochę jakby był jego bliskim krewnym), Leonarda Cohena czy The Velvet Undergroud, których utwór pojawia się tu również jako cover.
Gdzieniegdzie pobrzmiewają echa Calexico czy Black Heart Procession.



Nie brak tu mroku i psychodelicznych muzycznych wycieczek w stronę spalonych słońcem amerykańskich pustkowi. Ten specyficzny, nieco westernowy klimat towarzyszy nam praktycznie przez cały czas. Trzynaście kompozycji, które znalazły się na płycie, tworzy zbiór osobliwych opowieści składających się na jedną zagmatwaną historię. Muzycznie  album urzeka świetnym brzmieniem i rozbudowanymi aranżacjami. To duża zasługa wspomnianych już gości - prócz tradycyjnego instrumentarium usłyszymy tu banjo, akordeon, trąbkę i różnego rodzaju instrumenty dęte, mandolinę, klarnet i wiele innych. Nie zabrakło też delikatnych elektronicznych smaczków. Wszystko podane jest w odpowiedniej dawce i pojawia się w odpowiednim momencie. Jest też w tej muzyce coś z teatralności, co czyni ją jeszcze bardziej intrygującą. Bywa szorstka ale też niezwykle liryczna. Momentami blisko jej do piosenki aktorskiej, śpiewanej raczej w jakiejś podejrzanej spelunie w oparach dymu i taniej whisky niż w wykwintnej sali koncertowej. Aż chciałoby się tu zostać nieco dłużej niż niecałą godzinę, którą trwa ten album.