Marlo (Charlize Theron) ma trójkę małych dzieci, męża, który jej nie pomaga i zwyczajny domek na przedmieściach. Jest sama i sfrustrowana. I do tego bardzo zmęczona. Na ratunek przychodzi jej okrutnie bogata szwagierka, która funduje małżeństwu usługi nocnej niani, by para, po ciężkim dniu pracy, mogła w spokoju odpocząć.  Film rozpoczyna się od koszmarnego snu każdego rodzica - ataku dziecięcej histerii. Życiowy marazm i hipnotyczna rutyna, napędzana podgrzewaczem do mleka, rozkręca fabułę, by w połowie historii, niczym Marry Poppins, w progu zjawiała się tytułowa opiekunka. Nie jest to jednak nobliwa pani w charakterystycznym kapeluszu i angielskimi manierami. To buntowniczka, która ma dwadzieścia parę lat, zabójcze ciało i buzię licealistki. To właśnie ona zaprowadzi spokój w życiu całej rodziny, bowiem łączy w sobie cechy seksownej (co zbędne) młodocianej niani z kołczem motywacyjnym rzucającym, całkiem serio, filozoficznymi frazesami. Marlo za sprawą nocnej perfekcyjnej niani, odżyje i jak sama przyzna „zacznie znów dostrzegać kolory”.
Oczyszczająca okaże się spontaniczna wyprawa do Nowego Jorku, śladem studenckich eskapad sprzed lat, gdy Marlo nie miała jeszcze maminych obowiązków. Wizyta na koncercie, parę drinków i odciąganie pokarmu z piersi w zapyziałym klubowym kibelku - wszakże nie ma urlopu od bycia matką!

Jason Reitman nie bawi się w idealizowanie macierzyństwa i sprawnie żongluje drobnymi żarcikami pochodzącymi bardziej z prozy życia, niż z intencjonalnych zabiegów tworzących gatunek, jakim rzekomo „Tully” powinna być.  Film za to, niczym refren, wygłasza niepodważalną tezę, iż bycie matką to harówa na pełen etat. Marlo nieustannie karmi, przewija, sprząta i tuli dzieci, by w końcu zasiąść w fotelu przy akompaniamencie ulubionego erotycznego reality show. Szybkie cięcia montażowe sprawnie ukazują rutynę każdego, kto doświadczył opieki nad małym dzieckiem.  Mimo wszystko, o ile wdzięczna „Juno” wpisała się w kanon amerykańskiego kina indie, tak „Tully”, zrobiona najwrażliwszą reżyserską ręką, wiele brakuje do zwinnej komedii o trudach prokreacji.

Oglądając historię Marlo można odnieść wrażenie, że z tematem utożsamią się tylko ci, którzy dzieci oczekują lub już je posiadają. Dla laików w temacie rozmnażania, powstaje niewidzialna ściana blokująca możliwość nawiązania porozumienia z główną bohaterką, a krzywizny scenariusza w zrozumieniu bohaterek nie ułatwiają sprawy. „Tully” to więc ciepła opowieść o trudach macierzyństwa, z baśniowymi wtrętami – wizjami sennymi i niezręcznym plot twistem. Reżyser próbuje złapać kilka srok za ogon, prezentując intrygujące wątki poboczne (synek Marlo, który jest nadwrażliwy na bodźce zewnętrzne lub homoseksualna przeszłość głównej bohaterki) jednak, co rozczarowujące, w żaden sposób ich nie kontynuuje. Na uwagę zasługuje Theron, która na potrzeby roli przeszła diametralną fizyczną metamorfozę i w każdej sekundzie filmu robi wszystko co może, by być zwykłą Amerykanką z nadwagą, a nie ulubienicą Hollywood.

Jedno Reitmanowi należy przyznać - „Tully” przynosi rozgrzeszenie amerykańskiemu społeczeństwu, którego mit o perfekcyjnym domu, gdzie blaty lśnią czystością a dzieci nie mają próchnicy, już dawno wszystkich przerósł. Gdzieś między pieluchą a zasypką, brakuje miejsca na zwykłe życie, które protagonistka zagubiła w momencie podjęcia decyzji o macierzyństwie, i z tej perspektywy, „Tully” to wartościowy remider, że wszystkie matki to w istocie prawdziwe superbohaterki.