Nigdy cię tu nie było na pierwszy rzut oka do złudzenia przypomina Człowieka w ogniu Tony’ego Scotta. Główny bohater to twardy facet po przejściach, weteran wojenny, były agent FBI, w końcu najemnik, którego zadaniem będzie uratować niewinną dziewczynkę Ninę przed czyhającym na nią pedofilskim światkiem. Joe posiada wszystkie rysy typowego bohatera kina akcji. W miarę rozwoju fabuły rekonstruujemy jego naturę i motywacje na podstawie szybkich retrospekcji i nękających go flashbacków. Rozbicie historii na mikronarracje doskonale oddaje kondycję postaci. Płaszczyzna retrospektywna miesza się z teraźniejszością, rozstraja ją. Wciąż na nowo rekonstruowane minione traumy destabilizują tożsamość bohatera, a jednocześnie burzą typową dla kina mainstreamowego spójną, epicką narrację.
Ramsey konstruuje postać zdegenerowanego i upokorzonego herosa.
Bohater Ramsey nabiera rysów psychopatycznych, a motywacje jego działań zostają wzbogacone o czynnik egoistyczny. W ten sposób uzyskujemy ciekawą i skomplikowaną postać, choć nie szczególnie oryginalną. Figura upokorzonego herosa czy antybohatera jest już od dawna znana i chętnie przywoływana w kulturze. Wystarczy przypomnieć wszystkie filmy o twardych gliniarzach, szorstkich i nieprzyjemnych w obyciu, ale o niezachwianym kręgosłupie moralnym, którego nie był w stanie złamać nawet do cna przeżarty przez korupcję system. W podobny sposób budowani są superbohaterowie w kolejnych adaptacjach komiksów Marvela i DC Comics. Być może najbardziej reprezentatywny byłby tu nolanowski Batman, który na drodze do osiągnięcia celu i odkupienia musi najpierw spaść na samo dno. Paradoksalnie tego typu zabiegi wcale nie podważają popkulturowych schematów, wręcz przeciwnie, wzmacniają suspens i dodatkowo podbudowują przyjemność z odsuniętego w czasie, ale uzyskanego dobrze znanego widzowi happy endu. Joe w zasadzie nie jest w stanie poradzić sobie z kryzysem, będzie to dla niego stan permanentny.
W kontekście przyjemności odbiorczej Nigdy cię tu nie było staje się bardzo interesujące. Podobnie jak filmy z nurtu francuskiego brutalizmu, odmawia widzowi gratyfikacji płynącej z ciągłego powtarzania spodziewanych schematów. Jednak o ile tacy twórcy, jak Gaspar Noe czy Bruno Dumont osiągają to dzięki nadmiarowi – np. zamiast dać odbiorcy klasyczną scenę kontrolowanej i oswojonej przemocy, budują obraz nieprzeciętnie brutalny, zmuszający do odwrócenia wzroku – o tyle Ramsey robi dokładnie odwrotnie: kastruje konwencje. Odmawia nam panoramicznych ujęć okrucieństwa, przemoc jest pokazana dwojako – widzimy ją albo fragmentarycznie, albo jedynie poprzez jej skutki. Najwyraźniej widać to końcowej scenie, gdy bohater, przemykając się po willi „wielkiego złego” z zamiarem wymierzenia mu ostatecznej kary, znajduje go już martwego. Tym samym odmawia się widzowi przyjemności z widoku dokonywanej zemsty, elementu, na którym zbudowany jest cały nurt revenge story. Joe, choć z początku cieszy się ze śmierci pedofila, po chwili załamuje się nerwowo. Takie ograniczenie reprezentacji przemocy ma swoje konsekwencje również na poziomie fabularnym. Ramsey rezygnuje z charakterystycznych dla kina akcji narracji, pozbawia głównego bohatera możliwości wykonania wyznaczonego mu zadania, decentralizuje w ten sposób sprawczość tradycyjnie skupioną w ręku herosa.
Programową odmowę gratyfikacji oczekiwań odbiorcy można zaobserwować również w warstwie dźwiękowej i dialogowej. Współczesne kino akcji coraz częściej sięga po estetykę teledysku, wystarczy przywołać tu Baby drivera czy Kingsmana ze spektakularną sceną walki w kościele. W Nigdy cię tu nie było przeważająca część muzyki jest diegetyczna. Bohaterowie śpiewają tak, jak potrafią, czyli trochę nieczysto, nieporadnie, czasem słyszymy jakiś kawałek lecący w radiu, zniekształcony i szumiący. Ramsey za pomocą tych deficytów eksponuje medium filmowe, kompromituje je, nie pozwala nam ani na chwilę poddać się mimetyczności kina. To samo tyczy się dialogów. W niektórych momentach aż prosi się o rzucenie jakiegoś zgrabnego zdania w stylu Tarantino, ale reżyserka zostawia nas z ciszą lub z cytatem. Ten drugi wariant jest szczególnie dobrze przeprowadzony. W scenie po uratowaniu Niny z pedofilskiego burdelu bohaterowie siedzą w pokoju hotelowym, w tle gra telewizor. Joe jest w stanie zdobyć się tylko na przyjacielskie pogłaskanie dziewczyny, banalne „Don’t worry, don’t worry, dad’s gonna be here soon”. Tuż potem słyszymy, że w telewizji lecą Skazani na Shawshank, dokładniej moment, w którym Tim Robbins mówi o Pacyfiku, który niczego nie pamięta. Reżyserka nie bez powodu przywołuje ten rzewny fragment „ulubionego filmu wszystkich ludzi na tej planecie”. W ten sposób na pozór prowizorycznie niweluje deficyt dialogowy. Rozmowa jest cicha i zniekształcona, przetworzona najpierw przez hotelowy telewizor, potem przez nasz odbiornik – otrzymujemy kiczowaty i słaby jakościowo głos w rozmowie, która nigdy się nie odbyła między Joe a Niną. Zabieg subtelny, łatwy do przeoczenia, ale jak mocno nasycony znaczeniowo! Zawiera się w nim świadomość nieuchronności intertekstualności, a jednocześnie cichy opór, ośmieszenie nędznego cytatu i uwydatnienie jego nieporadnej protetycznej funkcji w obrazie.
To właśnie wydaje się w jakiś sposób znamienne w Nigdy cię tu nie było. Ramsey odrzuca wypaloną już formułę nadmiaru, jednak nie krępuje się przy tym korzystać z innych narzędzi postmodernizmu. Bawi się z widzem, drażni go, sugerując, że wszystko idzie po jego myśli po to, by za chwilę rozczarować go i zostawić z niedosytem. Dekonstruuje poetykę popkultury w sposób mniej spektakularny, ale za to może jeszcze bardziej radykalnie.