Echa tych tendencji kina artystycznego są do dziś odczuwalne w mainstreamie. Coraz częściej pojawiają się blockbustery, takie jak choćby Dom w głębi lasu czy Deadpool, które korzystają z metanarracyjnych zabiegów, podważają same siebie poprzez hiperbolizację. To, co dla arthouse’u było narzędziem krytyki, zostało zaanektowane przez popkulturę i wykorzystane jako kolejny sposób utwierdzania hegemonii typowych dla niej reprezentacji. Być może oznacza to, że kino autorskie zmuszone będzie do radykalnej rewizji aparatu krytycznego. Dlatego właśnie ostatni film Lynn Ramsey nie jest jedynie kolejną dekonstrukcją kina akcji. Jest alternatywą dla krytyki opartej na nadmiarze. Szkocka reżyserka wywodzi się z nurtu brytyjskiego naturalizmu, jednocześnie nie rezygnuje z daleko posuniętej estetyzacji i wyrafinowanych, przesyconych symboliką kadrów. Tendencje te w zestawieniu z konwencją kina akcji stanowią całkiem ciekawie zapowiadającą się propozycję.

Nigdy cię tu nie było na pierwszy rzut oka do złudzenia przypomina Człowieka w ogniu Tony’ego Scotta. Główny bohater to twardy facet po przejściach, weteran wojenny, były agent FBI, w końcu najemnik, którego zadaniem będzie uratować niewinną dziewczynkę Ninę przed czyhającym na nią pedofilskim światkiem. Joe posiada wszystkie rysy typowego bohatera kina akcji. W miarę rozwoju fabuły rekonstruujemy jego naturę i motywacje na podstawie szybkich retrospekcji i nękających go flashbacków. Rozbicie historii na mikronarracje doskonale oddaje kondycję postaci. Płaszczyzna retrospektywna miesza się z teraźniejszością, rozstraja ją. Wciąż na nowo rekonstruowane minione traumy destabilizują tożsamość bohatera, a jednocześnie burzą typową dla kina mainstreamowego spójną, epicką narrację.

Ramsey konstruuje postać zdegenerowanego i upokorzonego herosa.
Joe ma ewidentnie problemy z panowanie nad agresją, jest w psychicznej rozsypce, uzależniony od leków. Charakter zleceń, które wykonuje sugerowałby, że realizuje misję, jest samozwańczym sędzią i katem zbrodniarzy, którzy umknęli wymiarowi sprawiedliwości. Może też odbywać pokutę za popełnione w „poprzednim życiu” grzechy. Jednak najciekawsze w głównym bohaterze będzie jego powinowactwo z Normanem Batesem, sygnalizowane bezpośrednio przez przywołany w filmie kontekst Psychozy. Joe, podobnie jak bohater Hitchcocka, rekonstruuje traumy dzieciństwa, używając tych samych rekwizytów, za pomocą których jego bliscy ćwiczyli na nim okrucieństwo.

Bohater Ramsey nabiera rysów psychopatycznych, a motywacje jego działań zostają wzbogacone o czynnik egoistyczny. W ten sposób uzyskujemy ciekawą i skomplikowaną postać, choć nie szczególnie oryginalną. Figura upokorzonego herosa czy antybohatera jest już od dawna znana i chętnie przywoływana w kulturze. Wystarczy przypomnieć wszystkie filmy o twardych gliniarzach, szorstkich i nieprzyjemnych w obyciu, ale o niezachwianym kręgosłupie moralnym, którego nie był w stanie złamać nawet do cna przeżarty przez korupcję system. W podobny sposób budowani są superbohaterowie w kolejnych adaptacjach komiksów Marvela i DC Comics. Być może najbardziej reprezentatywny byłby tu nolanowski Batman, który na drodze do osiągnięcia celu i odkupienia musi najpierw spaść na samo dno. Paradoksalnie tego typu zabiegi wcale nie podważają popkulturowych schematów, wręcz przeciwnie, wzmacniają suspens i dodatkowo podbudowują przyjemność z odsuniętego w czasie, ale uzyskanego dobrze znanego widzowi happy endu. Joe w zasadzie nie jest w stanie poradzić sobie z kryzysem, będzie to dla niego stan permanentny.

W kontekście przyjemności odbiorczej Nigdy cię tu nie było staje się bardzo interesujące. Podobnie jak filmy z nurtu francuskiego brutalizmu, odmawia widzowi gratyfikacji płynącej z ciągłego powtarzania spodziewanych schematów. Jednak o ile tacy twórcy, jak Gaspar Noe czy Bruno Dumont osiągają to dzięki nadmiarowi – np. zamiast dać odbiorcy klasyczną scenę kontrolowanej i oswojonej przemocy, budują obraz nieprzeciętnie brutalny, zmuszający do odwrócenia wzroku –  o tyle Ramsey robi dokładnie odwrotnie: kastruje konwencje. Odmawia nam panoramicznych ujęć okrucieństwa, przemoc jest pokazana dwojako – widzimy ją albo fragmentarycznie, albo jedynie poprzez jej skutki. Najwyraźniej widać to końcowej scenie, gdy bohater, przemykając się po willi „wielkiego złego” z zamiarem wymierzenia mu ostatecznej kary, znajduje go już martwego. Tym samym odmawia się widzowi przyjemności z widoku dokonywanej zemsty, elementu, na którym zbudowany jest cały nurt revenge story. Joe, choć z początku cieszy się ze śmierci pedofila, po chwili załamuje się nerwowo. Takie ograniczenie reprezentacji przemocy ma swoje konsekwencje również na poziomie fabularnym. Ramsey rezygnuje z charakterystycznych dla kina akcji narracji, pozbawia głównego bohatera możliwości wykonania wyznaczonego mu zadania, decentralizuje w ten sposób sprawczość tradycyjnie skupioną w ręku herosa.

Programową odmowę gratyfikacji oczekiwań odbiorcy można zaobserwować również w warstwie dźwiękowej i dialogowej. Współczesne kino akcji coraz częściej sięga po estetykę teledysku, wystarczy przywołać tu Baby drivera czy Kingsmana ze spektakularną sceną walki w kościele. W Nigdy cię tu nie było przeważająca część muzyki jest diegetyczna. Bohaterowie śpiewają tak, jak potrafią, czyli trochę nieczysto, nieporadnie, czasem słyszymy jakiś kawałek lecący w radiu, zniekształcony i szumiący. Ramsey za pomocą tych deficytów eksponuje medium filmowe, kompromituje je, nie pozwala nam ani na chwilę poddać się mimetyczności kina. To samo tyczy się dialogów. W niektórych momentach aż prosi się o rzucenie jakiegoś zgrabnego zdania w stylu Tarantino, ale reżyserka zostawia nas z ciszą lub z cytatem. Ten drugi wariant jest szczególnie dobrze przeprowadzony. W scenie po uratowaniu Niny z pedofilskiego burdelu bohaterowie siedzą w pokoju hotelowym, w tle gra telewizor. Joe jest w stanie zdobyć się tylko na przyjacielskie pogłaskanie dziewczyny, banalne „Don’t worry, don’t worry, dad’s gonna be here soon”. Tuż potem słyszymy, że w telewizji lecą Skazani na Shawshank, dokładniej moment, w którym Tim Robbins mówi o Pacyfiku, który niczego nie pamięta. Reżyserka nie bez powodu przywołuje ten rzewny fragment „ulubionego filmu wszystkich ludzi na tej planecie”. W ten sposób na pozór prowizorycznie niweluje deficyt dialogowy. Rozmowa jest cicha i zniekształcona, przetworzona najpierw przez hotelowy telewizor, potem przez nasz odbiornik – otrzymujemy kiczowaty i słaby jakościowo głos w rozmowie, która nigdy się nie odbyła między Joe a Niną. Zabieg subtelny, łatwy do przeoczenia, ale jak mocno nasycony znaczeniowo! Zawiera się w nim świadomość nieuchronności intertekstualności, a jednocześnie cichy opór, ośmieszenie nędznego cytatu i uwydatnienie jego nieporadnej protetycznej funkcji w obrazie.

To właśnie wydaje się w jakiś sposób znamienne w Nigdy cię tu nie było. Ramsey odrzuca wypaloną już formułę nadmiaru, jednak nie krępuje się przy tym korzystać z innych narzędzi postmodernizmu. Bawi się z widzem, drażni go, sugerując, że wszystko idzie po jego myśli po to, by za chwilę rozczarować go i zostawić z niedosytem. Dekonstruuje poetykę popkultury w sposób mniej spektakularny, ale za to może jeszcze bardziej radykalnie.