Gdy po wielu latach obejrzałam Króla lwa, uderzyły mnie oczywiste historyczne paralele, którymi była poprzetykana ta bajka – na czele z maszerującymi jak nazistowscy żołnierze szeregami hien, którym dowodził Skaza. Na Wyspę psów trudno jednak zabrać dzieci i liczyć na to, że połapią się w dialogach naszpikowanych wojskowo-polityczną nomenklaturą oraz przyjmą charakterystyczną dla Andersona obnażoną filmowość, podawaną w zamian za przyjemną iluzoryczność. Wyspa psów wydaje się eksponować tematy holokaustu (a w każdym razie segregacji rasowej) i totalitaryzmu, wraz ze związaną z nimi przemocą na tyle naiwnie, że można sądzić, że prognozowany odbiorca filmu mógłby (jeszcze) nie mieć rozwiniętych kompetencji kulturowych. Jak inaczej uwierzyć podanej w Wyspie sugestii, że wszystkim katastrofom ludzkości jest w stanie zapobiec zbieg okoliczności, złożony z przypadkowego sojuszu eksterminowanych i chorych z małą gromadką aktywistów-partyzantów. Mocne osadzenie opowieści w kontekście historycznym przy jednoczesnym porzuceniu refleksji nad mechanizmami konfliktów społecznych, o których dziś nie sposób mówić posługując się czarno-białymi rozróżnieniami, skutkujące przykrym uproszczeniom większości postaci, może być albo świadomym zabiegiem, albo dużym niedociągnięciem reżysersko-koncepcyjnym.

Przyjmijmy, że skróty i spłaszczenia były przemyślane, a film adresowany jest jednak dla widza dorosłego i spójrzmy, co ciekawego daje takie przesunięcie akcentów.
Po pierwsze – dobrą rozrywkę. Wyspę psów ogląda się z zainteresowaniem dzięki wartkim dialogom i dekoracyjnej, stylizowanej na japońskość scenografii. Japońskość jest tam zresztą tylko mimikrą kulturową, tłumaczeniem na język odbiorcy praktyk kultury odległej. Odpowiada ona za egzotyczny dla zachodniego widza klimat filmu – najlepiej widać to na przykładzie sceny o spektaklu teatralnym, któremu śmiesznie daleko od tradycyjnego kabuki czy no. Po drugie, uwagę przykuwa sytuacja komunikacyjna, w której znajduje się widz, mianowicie – język, którym posługują się ludzie, to japoński (a ponieważ nie znam japońskiego, trudno mi uwierzyć, że nie jest to kolejna dekoracyjna nakładka) i ludzkie dialogi prowadzone przy jego użyciu są tłumaczone są na angielski (i polski) wybiórczo i arbitralnie, tylko jeśli znajdują fabularne uzasadnienie – np. przez mówiącą po angielsku tłumaczkę przemówienia burmistrza Kobayashiego, uczennicę przebywającą w szkole w ramach programu wymiany międzynarodowej, spikera telewizyjnego. Po angielsku zaś, czyli językiem uniwersalnym, porozumiewają się psy – ustawione w sytuacji szlachetnych, niesłusznie wygnanych, zarażonych chorobą, której wyleczenie uniemożliwia rządowy spisek farmakologiczny. Ponieważ nie rozumiemy części wypowiadanych kwestii, w zderzeniu ze slapstickowym temperamentem filmu musimy uznać je za szum informacyjny.

W sytuacji ambiwalentnej postawiony zostaje tym samym protagonista, Atari Kobayashi, jednak jest to ambiwalencja przeprowadzona według prostego schematu: „dobry pośród złych”. Atariemu blisko jednak do antybohatera nie tylko z powodu trudności komunikacyjnych zachodzących między nim a jego psimi kompanami, którzy z miejsca uznają go za swojego pana, lecz z racji swojego młodego wieku. Chłopiec, mimo dwunastu lat, ma za sobą szereg strasznych doświadczeń (utratę rodziców, zdrowia, wreszcie ukochanego psa-ochroniarza), a jednak do bohaterskiego czynu pcha go dziecięca brawura i głupota (mylona z odwagą). Zdziczałe, lecz tęskniące za kanapowym życiem psy otaczają go sympatią i to one przejmują dowodzenie, prowadząc chłopca na poszukiwanie zaginionego Ciapka przez całą Wyspę Śmieci, na którą zostały zesłane, by umrzeć z głodu i choroby. Załatwiają ze sobą swoje psie porachunki, zawiązują układy, oznaczają terytoria i w miarę poznawania bliżej wyspy, ujawnia się jej bogata, choć odpadkowa infrastruktura. Atari przez większość opowieści pozostaje bohaterem jednego czynu, a później jest na tyle bezbarwny i bierny, że gubi się wśród feerii wojennych perypetii. W rodzinnym mieście Megasaki zrobiono z niego bohatera na podstawie szczątkowych informacji o zaginięciu, a zwieńczenie jego przygód (nie będzie spoileru!) mogłoby nawet napawać lekkim niepokojem, gdyby nie luźne potraktowanie realiów społecznych przez Andersona.

Wyspa psów raczej cieszy oko, niż skłania do myślenia czy diagnozowania. Anderson kontynuuje sprawdzone i docenione w Grand Budapest Hotel formalne rozwiązania (dzielenie ekranu na pół, fragmentowanie opowieści, wprowadzanie podpisów), a nawet zapożycza od samego siebie motyw wagonikowej, podwieszanej kolejki (tym razem w podniszczonej wersji postindustrialnej). Ponownie jeden z bohaterów jest uroczo gadatliwy (Rexa dubbinguje Edward Norton) i wcale nie ratuje bieżącej sytuacji szybkimi refleksjami na jej temat, ale odsłania zawarte w niej pokłady komizmu. Swoimi głosami zachwycają Bryan Cranston i Scarlett Johansson, usłyszymy również Gretę Gerwig (ostatnio święcącą triumfy za ciepło przyjętą Lady Bird), Frances McDormand (tegoroczną laureatkę Oscara), także Billa Murraya, Jeffa Goldbluma, F. Murraya Abrahama czy Boba Balabana, czyli stałą ekipę Wesa Andersona. Ekstrawaganckie środki wyrazu lubią jednak szybko nużyć. Może najwyższa pora wypróbować nowe pomysły?