Polscy twórcy filmowi kochają kręcić na prowincji. Od czasów pierwszych filmów Smarzowskiego nie ma chyba lepszego sposobu na sukces, niż przyjechanie na wieś i zdanie sprawy z tego jak rzeczy i patologie się mają. A mają się zawsze podobnie: wóda, przemoc, zabobony. Czy to Cicha noc Domalewskiego (nawiasem, triumfator zarówno zeszłorocznej Gdyni, jak i tegorocznych Orłów), czy Twarz Szumowskiej – powtarza się schemat patrzenia na prowincję obcymi, ale za to racjonalnymi oczami, które oceniają ją nader surowo, oczywiście udając przy tym, że wcale nie, że ten dobrotliwy uśmiech to nie politowanie, ale głęboka empatia. Szelc nie powtórzyła schematu. Nakręciła film o bohaterach, którzy znaleźli się na prowincji trochę przypadkiem Prowincja ich jednak pochłania. Zabiera racjonalność, odsłania za to tajemnicę. Jest tu religijność – i powierzchowna, związana z kościołem, i prawdziwie głęboka, utytłana w naturze.
Kobiety
W jednym z wywiadów Szelc przyznała, że nie chce by jej bohaterki były „materacami dla mężczyzn i ich historii”. No i nie są. Wieża. Jasny dzień to film absolutnie kobiecy. Główne bohaterki to siostry, które reprezentują dwa sposoby postrzegania świata: Mula to racjonalność, chęć dominacji i posiadania. Kaja reprezentuje emocje, ale też ciszę, umiejętność słuchania i wstrzymania się od generowania ciągłych potrzeb. Wszystko w tym filmie rozgrywa się między nimi. I rozgrywa się ponad dialogiem, ponad klasycznym ciągiem przyczynowo-skutkowym i ponad męskim wyjaśnianiem. To co najważniejsze w dziele Szelc dzieje się na poziomie emocji: miłości, chciwości, zazdrości i rozpaczy. W ten sposób można opowiedzieć świat nie dając mu wszechwiedzącego narratora, jak to często w wielkich męskich (no dobra, nie tylko męskich) opowieściach filozoficznych bywa. W przypadku filmu Szelc odejście od schematów gatunkowych i narracyjnych sprawdziło się doskonale .
Zmiana
Wieża. Jasny dzień jest filmem, w którym do podziałów gatunkowych nie należy się szczególnie przyzwyczajać. Rozpoczyna się scenami rodzinnych przygotowań do uroczystości pierwszej komunii sugerującymi dramat psychologiczny, kończy się marszem półprzytomnych ludzi ku (chyba) zbiorowej zagładzie. W międzyczasie przeplata się rzeczywistość ze snem i powaga z poczuciem absurdu. Ma się wrażenie, że Szelc najpierw precyzyjnie, po manichejsku kroi świat na ciemną i jasną stronę, budując postaci dwóch sióstr, a potem miesza wszystko i podaje widzowi tę zatrutą nalewkę życząc powodzenia w ciasnych, ogranych metodach interpretacyjnych. Do końca nie wiadomo, czy obudzi się po niej z kacem, czy nie obudzi się wcale.
Koniec
Debiut Szelc jest kinem o dużym ładunku filozoficznej refleksji, zarówno nad stanem współczesnego świata, jak i nad metodami jego percepcji. Finałowe sceny, wyjęte z klasyki horrorów i przepisane na nowo, zmuszają do refleksji nad tym, że tak naprawdę niewiele wiemy i jeśli nie przestaniemy zachowywać się egoistycznie i zachłannie, będziemy wiedzieć jeszcze mniej. Szelc bezczelnie zadaje pytania o sprawy z gatunku tych najważniejszych: o religię, śmierć, potrzebę kontroli i chciwość. Jej odpowiedzi nie mają jednak nic z bezczelności. Zostawiają za to niepokój i tajemnicę.