Najnowszy film Luki Guadagnino, o pozostawiającym wiele do życzenia polskim tytule Tamte dni, tamte noce, jest w pewien sposób powtórką zmysłowych Nienasyconych (2015), a jednocześnie wariacją na temat Ukrytych pragnień Bernarda Bertolucciego. Reżyser zahacza jednak o kino LGBT, wprowadzając tym samym do swojej twórczości zupełnie nową jakość. Ten raj ma już inne barwy. Jest dojrzalszy i chyba jeszcze bardziej intensywny. Tak intensywny, że czuje się każdą zagubioną muchę drażniącą ucho. Tak wyrazisty, że sok morelowy chłodzi przełyk natychmiastowo. To doświadczenie zupełnie oczarowujące.
    
Trwa leniwe, sjestowe lato w prawdziwie włoskim stylu. Czas między jednym espresso a drugim mierzony jest słońcem i lenistwem. Na tym sielankowym tle reżyser portretuje inteligencką, należącą do środowiska akademickiego rodzinę: cytującą Heideggera, wsłuchującą się w dźwięki eksperymentalnego pianina. Głównym bohaterem tego obrazu jest Elio Perlman (Timothee Chalamet) – muzyczne dziecko geniusz, które zamiast Salingera nad basenem czytuje Bacha. Ojciec Elia (Michael Stuhlbarg) to szanowany profesor specjalizujący się w kulturze greko-romańskiej, matka (Amira Casar) jest tłumaczką, nie mniej zdolną od swojego partnera. Do zachwycającej przestrzenią willi w środku lata przybywa Olivier (Armie Hammer) – doktorant z amerykańskiej uczelni, który wraz z ojcem Elia pracować będzie nad swoim dyplomowym tekstem. W tym momencie dla Oliviera i Elia rozpoczyna się lato fascynacji, powoli rozpędzającego się erotyzmu…

Zmysłowość jest najważniejszym aspektem filmu. A z pewnością najbardziej, choćby wizualnie, przyciągającym. Nie chodzi jedynie o pociąg fizyczny między dwójką głównych bohaterów, który wraz z rozwojem fabuły widoczny jest coraz wyraźniej. Już sama rzeczywistość jest pociągająca. W poprzednim filmie Guadagnino (Nienasyceni) nawet przecinana na obiad ryba była w pewien sposób zmysłowa – nie inaczej jest w Tamtych dniach… Każdy kolejny element budowanego przez reżysera świata ma w sobie coś z fascynacji, właśnie tego pragnienia, które szepcze więcej.
Pożeranie rzeczywistości rozgrywa się więc na każdym poziomie, czy będzie to ekscytacja związana ze znalezieniem fragmentu antycznego pomnika w morzu, czy pocałunek z dziewczyną na imprezie. W jednej z pierwszych scen, podczas rodzinnego śniadania, Olivier je jajko na miękko; żółtko wybucha, gwałtownie miesza się z płynnym białkiem, wycieka na naczynie, na palce, w kąciki ust. Mężczyzna, zachęcany przez gospodarzy do zjedzenia kolejnego, odmawia – na tym uczta by się nie skończyła. Zjadłby i trzecie, i czwarte... Takich scen – czy to skupiających się na wrażeniach zapachowych i smakowych, czy też bardziej intelektualnych – jest w filmie wiele. Tak jakby każda czynność sprawiała wykonawcy ekstatyczną wręcz przyjemność, jakby istniał jakiś niepohamowany głód, który konsekwentnie uniemożliwia zatrzymanie się. Nie ma tu jednak mowy o przyjemności, która mieści się w kategorii szczęścia czy spełnienia. Guadagnino nie teoretyzuje, nie zastanawia się, dlaczego tych ekstaz jest tak wiele, do czego są one potrzebne. Takie podejście odebrałoby zresztą ekscytacji wiele spontaniczności, pierwotności. Film znajduje po prostu przestrzeń, by każda ekstaza mogła spłynąć i wybrzmieć.

A więc Tamte dni… skupiają się przede wszystkim na detalu, co szczególnie widoczne jest w sferze audiowizualnej. Muzyka (a to naprawdę genialny soundtrack) miesza się, wręcz dosłownie, z wodą. Kolejne opadające pasaże są muzyką prawie programową – w gładki, oczywisty, ale nadal pełen klasy sposób spajają się z chłodem strumienia, powolnego zanurzania. Woda jest w ogóle pewną stałą filmu. To nie tylko strumień czy fale, które oplatają wyrzeźbione ramię znalezione na dnie morza, ale również chłodny sok gaszący pragnienie albo pot oblewający skórę. Ciecz – płynna, nieforemna, stale przekształcająca się, nieujarzmiona – pod różnymi postaciami pojawia się nagminnie. Takich drobnostek, które opowiadają historię, naokoło jest zresztą więcej. Na przykład morele, które kamera łapie w swój kadr co jakiś czas. Pojawiają się one również w rozmowach; między Olivierem a ojcem Elia dochodzi do zażartej dyskusji na temat etymologii tego słowa. Morela, po hebrajsku tappûaḥ, oznacza dziką jabłoń, a więc coś nielegalnie kuszącego. Może też stanowić pewne odniesienie do witalności, tryskających soków, a przedstawiona zostać – w zadziwiająco dosłowny sposób – jako obiekt pożądania…

Oczywiście spektakl zmysłowości rozgrywa się głównie pomiędzy Olivierem a Eliem; niecierpliwość, gorliwość uczuć, popędliwość odczuwalne są w każdej ich akcji, jednak – mimo że napięcie budowane jest od samego początku – reżyser nie śpieszy się z dowodami. W subtelnej grze zmyłek, w efemerycznym flircie narasta drapieżna potrzeba ziszczenia wszystkich pragnień. Guadagnino żongluje tutaj powagą i żartem nieustannie. Ukazuje zdjęcia antycznych, umięśnionych figur, które zbliżają odbiorcę do poczucia katarktycznego piękna, a z drugiej strony – suszące się na wannie majtki w kiczowatych kolorach. Dowcip, melodramat czy nawet schematy znane z komedii romantycznych wymieszane są ze szczególną precyzją. Jednocześnie to przecież kino LGBT, które – na całe szczęście! – w tym przypadku ucieka będącym ostatnio w modzie tendencjom. Okazuje się, że nie musi być na siłę kampowo, żeby pokazać tę kulturę. Reżyser nie idzie również w stronę szaleńczego, wybujałego dramatu – tragedii niemożności bycia razem. Pamiętajmy, że znajdujemy się w rzeczywistości Włoch lat 80., nie Berlina 2015. Bohaterowie nie całują się więc na dworcu, a idąc ulicami miasta, dotykają swoich dłonie delikatnie, ledwo zauważalnie. Choć ostatecznie historia rozrywa serce, robi to w sposób subtelny, pozbawiony sztucznej teatralności i wielkich słów.

A ze słowami w środowisku portretowanym w filmie jest właściwie pewien problem. O ile jego bohaterowie mogą zawile dyskutować na temat każdego przekładu, to o żadnym uczuciu, bliskości mówić nie potrafią. Nie radzą sobie z ich definicjami i przekształcaniem. Film obserwuje przełamywanie się bohaterów, którzy ostatecznie nie moralizują, a jedynie pozwalają sobie na łzy, co jest prawdopodobnie największym uwolnieniem, obezwładniająco szczerym pięknem.

Pocałunek na dusznym strychu, łażenie gdzieś po pijaku w okolicy Bergamo, rozmowa z ojcem na kanapie, płacz przy kominku w święta. Wszystkie emocje, stany, zmysły mieszają się ze sobą, tworząc nierozerwalne glissando. Tamte dni, tamte noce ostatecznie poprzez zmysłowość opowiadają o miłości.   Film pyta, dlaczego boimy się być krusi, dlaczego obezwładnia nas ładunek uczuć. To pytanie nie wymusza odpowiedzi, nie wskazuje najlepszej drogi. Wzbudza za to ogromną tęsknotę za tym, co tak bardzo ludzkość przeraża. Żeby w drżeniu najwrażliwszych strun pozwolić się ponieść czemuś, co jest tak szalenie ważne.

To prawdopodobnie jeden z najbardziej poruszających filmów o miłości. Czekam więc na Oscary.