Adam (Dawid Ogrodnik) pracujący na co dzień za granicą wraca do rodzinnego domu na Boże Narodzenie. Od pierwszych minut spędzonych w kraju, przy pomocy małej, podręcznej kamery, dokumentuje Polskę. Cały ten film będzie uwiecznieniem rzeczywistości, którą Adam ma zamiar pokazać swojej nienarodzonej jeszcze córce. Zresztą między innymi dlatego – by ogłosić ową nowinę i szybko uciec na stałe za granicę – Adam do swoich korzeni powraca. Zaprezentowana Polska zdaje się ironicznie mówić: witamy w domu. W autobusie jakiś Seba w stylu „typ spod bloku” dzwoni do dziewczyny, oświadczając głośno swe samcze wobec niej zamiary, inni pasażerowie, zamiast skorzystać z łazienki na stacji benzynowej, wybierają łono natury, a co drugi samochód psuje się na drodze nieznającej remontu. Dwie godziny dalej majaczy już Warszawa, której zamienne nazwy to kariera lub przyszłość. Jej ponura okolica zapewnia zgoła inne atrakcje.

Mimo widocznej w Cichej nocy Polski B, która kultywuje ściśle tradycyjny model rodziny, świąteczna krzątanina jest uniwersalna. Trzeba przytargać choinkę (najlepiej z prywatnego lasku), załatwić kogoś do mieszania kapusty, przywitać się z każdym i wymienić kilka uprzejmości. Ugotować, posprzątać i postarać się, żeby cała rodzina siedząca przez kilka godzin w jednym pomieszczeniu wytrzymała kolację bez szwanku. Domalewski portretuje filmową rodzinę uważnie, nie rezygnując jednak ze stereotypów. Mamy więc dziadka – uroczego pijaczka, ojca – kiedyś nieobecnego, dziś próbującego odbudować obraz domu, matkę – dzielnie starającą się trzymać rodzinę w ryzach, nastolatków – ironicznych, wpatrzonych w telefony, najmłodsze dziecko, dziewczynkę – oddaloną od duszącej się w problemach rodziny, niewinną kontrę do zapowiadającego się brudu.

Pozorów świątecznego rozgardiaszu nie trzeba nawet rozwiewać.
Od samego początku widać, że jego portret kreślony jest frustracją i pretensją. Dramaty – kłótnie między rodzeństwem o dom dziadka, dawne brudy rodzinne, które wciąż okazują się boleć, pijaństwo i kilka lewych sierpowych – mnożą się i wzajemnie napędzają. Z fantastycznie wykreowanych postaci wychodzą w pewnym momencie demony, których ilość i wielkość zbliża się niebezpiecznie do nadmiaru. Ten wykrzyczany spektakl znajduje swoje ujście w rozmowach – nagłych momentach koniecznej szczerości. A więc w kryzysowej sytuacji ojciec (Arkadiusz Jakubik) znajduje chwilę, by opowiedzieć synowi o kilku życiowych prawdach. Prawione przez niego sentencje brzmią jednak nieco karykaturalnie. Te kontrasty, w których jest raz słodko, a raz gorzko, brzmią niestety niczym aforyzmy, których nikt nie czyta. To tak, jakby dokładnie zaplanować moment, kiedy zmęczony widz może uronić łezkę i zastanowić się nad życiem.

Jest to jednak jedyny słaby punkt filmu. Debiut Domalewskiego przypomina nieco zeszłoroczny filmowy hit obsypany deszczem nagród, czyli Ostatnią rodzinę Jana Matuszyńskiego. Podwójność kamery również w Cichej nocy jest szczególnie płynna, sprawia wrażenie autentycznej, niefabularnej. Film Domalewskiego mami wrażeniem dokumentu. „Kamera widzi wszystko” – wspomina najmłodsza bohaterka (Amelia Tyszkiewicz). W tych słowach pobrzmiewają echa „Kino to najważniejsza ze sztuk” z Amatora Kieślowskiego. Ta skrupulatna dokumentacja sprawia wrażenie, że kamera jest w pewien sposób obecna. Jakby była milczącym i skupionym najważniejszym bohaterem filmu…

Oczami reżysera lub kolejnych bohaterów obserwuje się fantastycznie wykreowaną przestrzeń. Brawa za scenografię należą się Radosławowi Zielonce oraz Kindze Babczyńskiej. W domu widać rodzinne zdjęcia, portret papieża, ogromny kredens czy błękitny domek dla lalek (nie ten Mattela, firmowany twarzą Barbie). To obraz bardzo nostalgiczny, a przecież nie przenosi nas jeszcze do przeszłości. To miejsce, gdzie nie docierają katalogi Black Red White, gdzie nikt nie planuje kuchni w stylu skandynawskim lub mieszkania typu loft. Ot, rodzinny dom, wspólne wspomnienie Polaków. Te obrazy znamy wszyscy.

Zresztą film w pewien sposób chce jakąś wspólnotę budować. Miejsce urodzenia jest pewnym spoiwem. Toksycznie przypominającym o brudach poprzednich pokoleń, gniazdem, z którego chce się uciec jak najdalej, ale też, mimo wszystko, domem. Pomiędzy wyjeżdżającymi a tymi, którzy zdecydowali się zostać, nie powstaje ogromna przepaść. Domalewski nie dzieli tu żyć na lepsze – zachodnie – i gorsze – na miejscu. Nie próbuje również atakować silną tezą na temat polskiej rzeczywistości. Ten świat, wybuchający wódką, ale też rozbrzmiewający kolędami, jest obserwowany, a nie kreowany jednostronnymi wnioskami.

Piotr Domalewski opowiedział o pewnej rodzinie i pewnej kolacji. Dwie godziny od stolicy odbywa się życie, które znamy, ale zdarza nam się spychać je na margines, używać tych silnych pojęć, jak Polska B, samemu będąc pięknym A, popijającym w Krakowie margaritę lub latte. Domalewskiemu udało się, jak mniemam, stworzyć coś więcej niż jedynie odbicie życia polskiej prowincji. To opowieść o ludziach, o Polakach, o rodzinach, których cechy czają się wszędzie, niezależnie od miejsca zamieszkania. I w Warszawie, i w Tomaszowie. Ten nihilistyczny nieco obraz rodzinnych relacji nie jest jednak obrazem wyłącznie dobijającym. Cicha noc grana na skrzypcach przez najmłodszą bohaterkę podczas Wigilii pełna jest fałszów, smyczek niepewnie sunie po strunach – a mimo to melodia dalej jest słyszalna, rozpoznajemy znajome nuty. I tak, mimo tysięcy dysonansów, chce się być w jakiś sposób razem. Jakoś się postarać. Oczywiście żaden cud się nie spełnia. Jednak w filmie, po wszystkich rewelacjach oraz bitwach na pięści i pretensje, najmłodsza siostra Adama odważnie zasuwa sama na pasterkę, by dołączyć do rodziny. „Wolę być ze wszystkimi” – mówi. I choć tej scenie bardzo blisko do niebezpieczeństwa frazesowego kiczu, to w okolicy świąt szczególną potrzebę bycia razem traktuje się chyba łagodniej. Ja taki banał radośnie i z nadzieją puszczam w świat.


fot. Robert Jaworski