Twórcy nie proponują jednak takiej rewizji. Zamiast tego zabierają nas w nostalgiczną podróż w atmosferę i estetykę oryginału, powtarzając znane już pytania o tożsamość sztucznej inteligencji oraz posthumanistyczną rzeczywistość. Nie wtórność jest jednak podstawowym problemem Blade Runnera 2049 – w oczywisty sposób jest ona przecież wpisana w ten projekt. Przede wszystkim film Villeneuve’a wydaje się artystowską blagą, maskującą znaczeniową pustkę wizualnymi atrakcjami i pseudofilozoficznym wydźwiękiem.

Blade Runner 2049 jest raczej tak zwanym miękkim rebootem oryginału niż sequelem. Wprawdzie następstwo czasowe zostaje zachowane – wydarzenia pamiętane z filmu z 1982 roku mają pewne znaczenie, szczególnie w trzecim akcie – powtórzone jednak zostają typy postaci oraz struktura wcześniejszej fabuły. Grany przez Ryana Goslinga tytułowy łowca androidów sam jest tym razem androidem (zwanym K, co jest pierwszą literą jego numeru seryjnego). Podobnie jak Deckard (Harrison Ford) z oryginału jest to postać żywcem zaczerpnięta z kina noir – samotny detektyw, którego praca zmusza do niejednoznacznych moralnie działań. Osią głównego wątku fabularnego jest prowadzone przez niego śledztwo, które od pewnego momentu staje się nierozerwalnie związane z niepokojącymi wątpliwościami, dotyczącymi własnej tożsamości. W ten sposób klasyczna historia detektywistyczna ciekawie spleciona zostaje z odkrywaniem przez protagonistę prawdy o samym sobie. Niestety dramaturgia skonstruowana została dość topornie – choć scen prezentujących emocjonalny stan bohatera w danym momencie jest tu aż nadto, to przyćmione zostają one przez boleśnie przewidywalne zwroty akcji.
Kolejne informacje posuwające główny watek naprzód prezentowane są w stylu tandetnej ekspozycji, a mylenie tropów staje się męczące, gdy domyślamy się już, do czego ono zmierza.

Główna oś fabuły uzupełniona zostaje jeszcze o schematyczny i niepotrzebny wątek romansowy. Rozgrywa się on pomiędzy K a Joi, sztuczną inteligencją, manifestującą się pod niematerialną postacią hologramu. Przywodzi to na myśl inne dokonania współczesnego kina science-fiction, takie jak Ona Spike’a Jonze’a czy Ex Machina Alexa Garlanda, które na różne sposoby podejmowały temat możliwości odczuwania przez sztuczną inteligencję emocji oraz wchodzenia przez nią w intymne relacje. W filmie Villeneuve’a dynamika związku głównych bohaterów oparta jest na przejściu od instrumentalnego traktowania Joi przez K jako idealnej pani domu oraz dostępnego w dowolnym momencie emocjonalnego wsparcia, do partnerskiej relacji, opartej na obopólnym uznaniu indywidualnej podmiotowości. Wątek ten, choć porusza intrygujące tematy, wydaje się jednak być dopisany do scenariusza z automatu, by dodać do emocjonalnej palety filmu szczyptę romantyzmu. Jego potencjalne znaczenia roztapiają się w melodramatyzmie.

Z pewnością największą zaletą Blade Runnera 2049 jest jego warstwa wizualna. Nie od dziś wiadomo, że Roger Deakins, autor zdjęć do filmu, jest wirtuozem w swoim fachu. Efekt jego pracy w połączeniu ze świetną scenografią i efektami komputerowymi jest w wielu scenach oszałamiający. Zróżnicowana paleta barw nadaje poszczególnym segmentom filmu odpowiedni wydźwięk emocjonalny oraz pozwala zatopić się w przerażająco pięknej rzeczywistości po apokalipsie. Podczas seansu nie raz pojawiała mi się w głowie myśl, że fabuła jest tu w zasadzie zbędna. Być może o wiele więcej satysfakcji czerpałbym z pozbawionej linearnej opowieści obserwacji świata przedstawionego. Oczywiście powstanie takiego filmu byłoby absolutnie niemożliwe ze względu na budżet, więc to tylko naiwne marzenia.

W Blade Runnerze 2049 jest kilka scen, które są absolutnymi perełkami. Należy do nich chociażby bójka między K a Deckardem w sali koncertowej, w której szwankujący system wyświetla hologramy legend popkultury, takich jak Elvis Presley czy Marlin Monroe, czemu towarzyszą adekwatne urywki utworów muzycznych. Twórcy popuszczają tu wodze wyobraźni i kreują na ekranie kolaż pozornie nieprzystających do siebie estetyk. Pojawia się odcień dyskretnego groteskowego komizmu, który spuszcza nieco powietrza z nadętego balonu patosu i powagi.

Niestety w najgorszych momentach film Villeneuve’a mimo woli popada w komizm. Najdotkliwszym tego przykładem jest czarny charakter, szef bezdusznej korporacji produkującej androidy, grany przez Jareda Leto. To postać sprawiająca wrażenie żywcem wyjętej z serii o Jamesie Bondzie – mroczny antagonista, który w końcówce filmu w monologu objaśnia swój plan przejęcia władzy nad światem. Przerysowana gra aktorska Leto to skojarzenie umacnia. Wręcz zaskakujący jest fakt, że w żadnym momencie nie wybucha on demonicznym śmiechem.

Blade Runner 2049 jest kolejnym w ostatnich latach przykładem na to, jak wielka jest dziś kulturowa i ekonomiczna siła nostalgii. Legendarna myśl inżyniera Mamonia o tym, że najbardziej lubimy piosenki, które już znamy, stała się dla współczesnego Hollywood żyłą złota. Owszem, film Villeneuve’a nie jest typowym blockbusterem. Wolniejsze tempo oraz wizualne wysmakowanie zachęca do kontemplacyjnego odbioru. Irytujące jest tu jednak powtarzanie wyświechtanych schematów jako filozoficznych rewelacji na temat natury człowieczeństwa. Blade Runner 2049 jest czymś w rodzaju misternie ozdobionej pisanki –pięknej, ale pustej w środku.