Kilka dni temu jedna z dziennikarek wrzuciła na swój profil w serwisie społecznościowym zdjęcie plakatu promującego pierwszą edycję Off Festivalu z 2006 roku. Czytając program z tamtego roku, trudno uwierzyć, jak bardzo impreza ta rozwinęła się na przełomie  zaledwie jednej (lub aż jednej) dekady. Myślę, że sam dyrektor festiwalu Artur Rojek nie przypuszczał wtedy, gdzie ta przygoda z muzyką go zaprowadzi i jak bardzo Off festiwal umocuje się jako obowiązkowy punkt na festiwalowej mapie kraju. Obecnie Off to bezsprzecznie marka sama w sobie, za którego nazwą nie kryje się pusty slogan, lecz prawdziwe muzyczne święto. Podobnie jak w ostatnich latach, jego znakiem rozpoznawczym jest  eklektyzm. Dzięki temu każdy może tu znaleźć coś dla siebie, ale też dać się zaskoczyć czymś, o istnieniu czego nie miał do tej pory bladego pojęcia. I to chyba jest największa wartość katowickiej imprezy.


Pierwszym artystą, którego występ miałem okazję zobaczyć w tym roku, był  pochodzący z Wielkiej Brytanii C Duncan. Znałem go do tej pory tylko z płyt i tym bardziej byłem ciekaw, jak zabrzmi na żywo. Szczerze mówiąc, uczucia miałem mieszane. Choć sam występ sympatycznego Brytyjczyka był zagrany w taki sposób, że trudno się było do czegoś przyczepić, to w moim odczuciu zagubiła się w tym magia, która odczuwalna była podczas słuchania jego studyjnych nagrań. Może innym razem będzie lepiej…


Za to całkiem inaczej było chwilę później na scenie eksperymentalnej, gdzie swój solowy koncert dał Raphael Rogiński. Jest coś niesamowitego w jego twórczości. Niby tylko jedna gitara, a jednak potrafi nią wręcz zahipnotyzować. Zarówno brzemiennie, jak i styl gry całkowicie skupionego na niej artysty wciąga i sprawia, że trudno oderwać się od słuchania. Do bardziej rock n rollowych klimatów wróciłem za sprawą Shame, którzy występowali na scenie leśnej (swoją drogą dobrze, że jej program nie ograniczał się głównie do elektroniki, jak miało to miejsce rok temu - powrót do różnorodności to był bardzo dobry pomysł).  Kilku naprawdę młodych chłopaków zaprezentowało świeżą dawkę gitarowego brytyjskiego grania, w którym czuć było bezczelność, a nawet brawurę… naprawdę niezła dawka energii! Nieco rozczarował występujący w zastępstwie odwołanej Carli Bazulich gitarzysta Swans Norman Westberg. Jego zabawy z gitarą i efektami nie robiły wielkiego wrażenia, a po chwili po prostu nudziły. Prawdziwą sensacją pierwszego dnia stał się za to występ, na który wielu ostrzyło sobie pazurki, czyli Idles. Nie wiem, czy to był post-punk, jak ich zapowiadano czy coś innego, ale było to po prostu genialne. Gitarowa rozpierducha z charyzmatyczną wokalistą na czele, zapowiadającym kolejne utwory słowami „następna piosenka to…” przeszła przez „trójkowy namiot” jak rasowe tornado, zbierające wszystko, co napotka na swojej drodze. Jednym słowem rewelacja!


Wracając na scenę eksperymentalną można było posłuchać solowego występu lidera Swans, Michaela Giry.
Bardzo przejmująco brzmiały jego ponure pieśni, do których akompaniował sobie tylko na akustycznej gitarze o przybrudzonym brzmieniu. Jego występ był dobrym wstępem do niedzielnego, finałowego koncertu macierzystej grupy Giry. Nie zawiódł też Shellac, oczekiwany na tym festiwalu już od kilku ładnych lat. Zespół dowodzony przez Stevego Albini całkiem konkretnie pohałasował i choć dało się słyszeć narzekania na nagłośnienie ich koncertu, to jednak za pewno można zaliczyć go do udanych. O północy przyszedł czas na koncert kanadyjskiej wokalistki Feist. Zaproszenie jej uważam za strzał w dziesiątkę. Balansująca w swojej twórczości pomiędzy folkiem a popem artystka w Katowicach zaprezentowała się elegancko. Z jednej strony jej koncert był wytchnieniem od wcześniejszych gitarowych hałasów, a z drugiej po postu pięknym zwieńczeniem pierwszego dnia festiwalu.   

Na początek drugiego dnia trafiłem na występ Frel. Grupa, która zasłynęła śląskimi interpretacjami światowych przebojów z „Hello” Adele na czele traktowana była przez wielu jako ciekawostka. Na Offie dziewczyny zagrały jednak w towarzystwie świetnych muzyków, a same oczarowały zarówno świetnymi wokalami, jak też luzem, radością grania i sympatyczną konferansjerką. Tymczasem na scenie namiotu „Trójki” zaprezentowali się Japończycy z Kikagaku Moyo. Ciekaw byłem bardzo ich występu i nie zawiodłem się. Grupa, której muzykę już wcześniej wykorzystano w spocie promującym tegoroczną edycję Offa zagrała bardzo ciekawą mieszankę awangardy, art rocka, i psychodelii.  Wszystko to dobrze ze sobą współbrzmiało, tworząc coś oryginalnego i chwytliwego zarazem.


Natomiast na scenie leśnej zbliżała się pora występu duetu Siksa, który już w dniu jego ogłoszenia wzbudzał kontrowersje i wywoływał dyskusje. Nie inaczej było też w Katowicach. W sumie ciężko jednoznacznie określić czy ten duet to jeszcze muzyka czy teatralny performens. Dziewczyna, która do akompaniamentu gitary basowej prowadzi swój monodram, wijąc się po scenie lub z niej zbiegając, by wykrzyczeć prosto w oczy przypadkowo wybranym słuchaczom słowa, w których nie brakuje wulgarności, dosadności a nawet agresji, u jednych wzbudzała ciekawość, u innych uśmiech, ale często też zażenowanie. W tej osobliwej formie można było jednak dostrzec (usłyszeć) protest przeciwko uprzedmiotowieniu kobiet, zarówno w mediach, jak i życiu społecznym. Słuchając opinii po tym specyficznym występie można było odnieść wrażenie, że wzbudził on naprawdę skrajne odczucia. Co by jednak nie mówić o Siksie, to nie sposób odmówić jej odwagi do zaprezentowania swojej wizji sztuki w takiej formie. Nieco później na tej samej scenie całkiem inne oblicze kobiecej muzyki pokazała Anna Meredith. Klasycznie wykształcona kompozytorka dość swobodnie łączyła popową przebojowość z taneczną elektroniką. Wszystko to podane było w bardzo oryginalny sposób.


W bardziej egzotyczne rejony, bo aż do Mauretanii, zabrała słuchaczy pochodząca z tego kraju Noura Mint Seymali. Do obecności tzw. „niezachu” bywalcy Off Festiwalu zdążyli się już przyzwyczaić, więc nie dziwnym było, że jej twórczość spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem. Jak dla mnie było jednak troszkę zbyt monotonne.


Nie da się ukryć, że ten dzień należał do kobiet, a najlepszym tego dowodem był zbliżający się koncert PJ Harvey. Dawno nie widziałem takich tłumów pod sceną główną. Widać było, że duża część osób przyjechała na festiwal tylko dla niej i sądząc po tym jak zagrała, chyba nikt się nie rozczarował. Jej koncert był genialnie zagrany, przemyślany i zaaranżowany, a brzmienie było wyśmienite. Od samego mocnego wejścia aż po każdy kolejny utwór (przeważały nowe kompozycje) słychać było perfekcję tego występu, który równocześnie przepełniony był emocjami. Dla wielu osób był to kulminacyjny moment całego festiwalu i trudno się temu dziwić.  W tym samym czasie, w dużo bardziej kameralnym gronie namiotu „Trójki”, swoje elektroniczne laboratorium uruchomił Simeon Coxe, czyli Silver Apples. On również mógł liczyć na wierną publiczność, która żywo reagowała na jego elektroniczne pejzaże. Ekstremalnie natomiast, choć bardzo chwytliwie i wciągająco, zagrali amerykańscy metalowcy z Wolves In The Throne Room. Jeśli taka stylistyka komuś odpowiada, to na pewno nie wyszedł rozczarowany po ich koncercie. Wracając do rodzimych wykonawców, warto było udać się do namiotu sceny eksperymentalnej, gdzie przyszedł czas na Żywiznę - duet stworzony przez wspomnianego już Raphaela Rogińskiego i panią Genowefę Lenarcik, śpiewającą tradycyjne kurpiowskie pieśni do akompaniamentu gitary Rogińskiego. Ta bardzo specyficzna i organiczna wręcz twórczość świetnia sprawdziła się na żywo i spotkała się z ciepłym przyjęciem i głośnymi oklaskami, przez co pani Genowefa nie kryła wzruszenia. Zwieńczeniem tego wieczoru był dla mnie występ dyrektora festiwalu Artura Rojka z grupą Kwadrofonik. Wspólnie zaprezentowali „Symfonię Przemysłową nr  1” Davida Lyncha i choć nie obyło się bez małych technicznych problemów (Panie Robercie, głowa do góry!), to zarówno klimat, jak i wykonanie tego przedsięwzięcia robiły wrażenie. Już teraz czekam na ich kolejne wspólne koncerty.


Trzeci, ostatni dzień festiwalu, zaczął się od koncertu Kobiety Z Wydm, czyli nowego projektu Błażeja Króla, jego żony Iwony oraz Mateusza Rychlickiego. Wydany całkiem niedawno ich pierwszy album „Bental” spotkał się z ciepłym przyjęciem. Tym bardziej warto było posłuchać ich na żywo. W porównaniu do wcześniejszych projektów Błażeja, UL/KR czy KRÓL, Kobieta Z Wydm jest znacznie bardziej surowa, niepokojąca, ale też wciągająca. Ich koncert, choć krótki, był bardzo wyrazisty i zapadający w pamięć.


W całkowicie inne rejony muzyki zabrał nas natomiast Idris Ackamoor & The Pyramids. Pochodzący z USA, niezwykle sympatyczny, ubrany w złoty garnitur oraz nakrycie głowy właściwe dla faraona lub sfinksa (tu toczyły się zażarte dyskusje) wraz ze swoim równie barwnym zespołem szybko porwał do tańca liczną publiczność. Afrobeat, Free Jazz, Funk - to wszystko zabrzmiało tak, że trudno było ustać w miejscu. Jednym z najbardziej oczekiwanych „polskich” koncertów był zapowiedziany koncert legendarnej grupy Made In Poland, która zagrała na Offie materiał ze swojego jedynego albumu „Martwy Kabaret”. Choć materiał ten ma ponad 30 lat, to nie zestarzał się. Oryginalni muzycy grupy, Piotr Pawłowski oraz Artur Hajdasz, w towarzystwie wspomagających ich muzyków z grupy The Shipyard, zagrali zimny i głośny koncert, którego przekaz zabrzmiał mocno i niepokojąco aktualnie. Pozostając w zbliżonej stylistyce, udałem się do trójkowego namiotu, gdzie hałasowali Kanadyjczycy z Preoccupations. Grupa występująca wcześniej pod nazwą VietCong również oscyluje w zimno-falowych klimatach, które łączy z shoegaze oraz przebojowością indie-rocka. W Katowicach zagrali bardzo poprawnie i równie hałaśliwie, tak więc wszystko było na plus. Wracając na scenę główną, można było odetchnąć przy chwytliwych, folk-rockowych kompozycjach Conora Obersta. Lider Bright Eyes zagrał świetny koncert, który odznaczał się klasycznym brzmieniem, ale też emocjonalnym, melancholijnym klimatem. Bardzo przyjemnie się tego słuchało. Szybkim powrotem do hałasu był żywiołowy występ The Oh Sees. Dwie perkusje, głośne gitary oraz charyzmatyczny lider. Krótko mówiąc godzinna jazda bez trzymanki na najwyższych obrotach. Zdecydowanie wolniej, ale bardzo ciężko zagrali Wrekmeister Harmonies. Post-rockowe, metalowe, ambientowe dźwięki przejechały niczym walec po publiczności, zadziwiając równocześnie harmonią i przystępnością.


Jednym z najważniejszych punktów ostatniego dnia festiwalu był dla mnie koncert reaktywowanej szkockiej grupy Arab Strap, która na przełomie stuleci zachwycała pięknem swojej muzyki. Melancholia i smutek współgra tu z pięknymi melodiami i poetyckimi wokalizami Aidana Moffata. Kiedy więc ogłosili swój powrót, niemal pewnym było, że odwiedzą też Katowice. Tak się też stało i warto było czekać, bowiem Szkoci zagrali piękny koncert, który z jednej strony był bardzo mocno gitarowy, a z drugiej zachwycał swoim klimatem i emocjami, od których muzyka Arab Strap aż kipi. Widać i słychać było, że zespół również mocno przeżywa ten występ. Raczący się kolejnymi łykami piwa Moffat z pełnym zaangażowaniem śpiewał i recytował swoje teksty ale też nawiązywał co chwilę kontakt z publicznością. Jej entuzjastyczne przyjęcie wyraźnie mu odpowiadało. Dziwić mogła jednak nieco mniejsza frekwencja na tym koncercie. Ci, co zostali do końca, na pewno byli usatysfakcjonowani. Jak dla mnie był to piękny finał. Na sam koniec udało mi się posłuchać jeszcze części kończącego powoli Off Festival koncertu Swans, którzy zapowiedzieli rozwiązanie zespołu (w tej formie) po zakończeniue tej trasy. Uprzedzony o możliwym natężeniu dźwięku stanąłem prawie na samym końcu, słuchając rozkręcającego się zespołu Michaela Giry. Hałas nie był jednak tak wielki jak ostrzegano, dzięki czemu mogłem jeszcze spokojnie posłuchać muzyki Amerykanów, którzy definitywnie zamknęli tegoroczną, bardzo udaną edycję Off Festivalu.