Sentaro (Masatoshi Nagase), mężczyzna w średnim wieku, prowadzi mini-bar z dorayaki. Nie lubi ani słodyczy, ani swojej pracy. Do wykonywania tej ostatniej zmuszają go jednak zobowiązania względem właścicieli lokalu. Jedyną osobą, z którą introwertycznego, niosącego bagaż traumatycznych doświadczeń bohatera łączy jakakolwiek wieź jest Wakana (Kyara Uchida), nastolatka z pobliskiej szkoły, przychodząca na słodką przekąskę. Wrażliwej dziewczynie nie najlepiej (delikatnie mówiąc) układa się z samotnie wychowującą ją matką i jest to zapewne jedna z przyczyn, dla których to właśnie melancholijny kucharz, a nie jakaś beztroska rówieśnica, okazuje się bratnią duszą gimnazjalistki.

Na tak zarysowanej scenie – dosyć smętnej naleśnikarni – pojawia się Tokue (Kirin Kiki), siedemdziesięciosześcioletnia, nieco ekscentryczna kobieta, pragnąca zatrudnić się przy wyrobie dorayaki. Sentaro na początku sceptycznie odnosi się do tego pomysłu, ale po skosztowaniu wyśmienitej pasty fasolowej zrobionej przez starszą panią zmienia zdanie. Decyzja ta okazuje się strzałem w dziesiątkę, interes przeżywa prawdziwy rozkwit. Smak sukcesu wkrótce psują jednak społeczne uprzedzenia – presja klientów i właścicieli, w których strach budzą oszpecone ręce Tokue, będące faktycznie znakiem poważnej choroby.

Chociaż więc  nie wszystko idzie jak po maśle, to między bohaterami rodzi się głęboka więź. Obcy ludzie, których teoretycznie nic nie ma prawa łączyć, nie tylko stają się sobie bliscy, ale też owa bliskość radykalnie zmienia życie każdego z nich. Siłą filmu Kawase jest bowiem przypomnienie, że możemy być sobie potrzebni na rozmaite sposoby, bez erotycznych podtekstów czy rodzinnych zobowiązań.
Co prawda bohaterowie „Kwiatu wiśni…” tworzą coś na kształt rodziny, ale rodziny swoistej, bo „przybranej”. Bezdzietna (nie będę zdradzał z jakich powodów) Tokue staje się matką dla kucharza o smutnych oczach. Z kolei Sentaro (który nie zdążył „wysłuchać historii” własnej matki) jawi się jako dziecko „kuchennej rewolucjonistki” i jednocześnie ojciec Wakany, wychowywanej bez „męskiego ramienia”.

Na tym jednak sens rozpisania filmu na trzy głosy się nie kończy. Troje ludzi w różnym wieku to także trzy etapy radzenia sobie z dramatem egzystencji, z faktem, że – mówiąc słowami z „Kwiatu wiśni…” – „staramy się przeżyć życie na przekór losowi”. Wakana uosabia poziom pierwszy – uświadomienia sobie problemu, Sentaro – stadium drugie i zarazem najdramatyczniejsze – nieumiejętności akceptacji losu, z kolei Tokue fazę trzecią – przepracowania bólu istnienia oraz pogodzenia ze sobą i ze światem. Ów dramat egzystencji zostaje nader przekonująco wyrażony przez trójkę aktorów. Każde z nich gra brawurowo, choć w każdym z tych przypadków brawura na czym innym (w zależności od „stopnia wtajemniczenia”) polega.

Wakana, Sentaro i Tokue to również – na innym jeszcze poziomie – wiosna, lato i jesień. W „Kwiecie…” mamy bowiem wyraźnie podkreślony (m.in. przez wycyzelowane zdjęcia) związek między człowiekiem a naturą, porami roku, kosmosem. Przy czym to dopiero staruszka uwrażliwia młodszych adeptów sztuki kulinarnej (i sztuki życia) na niuanse otaczającego świata oraz uświadamia im, że chcąc nie chcąc są jego częścią.

Starsza pani nie tylko pracę nad an rozpoczyna w porozumieniu z księżycem, ale także gawędzi z ziarnami fasoli, słucha opowieści wiatru czy pozdrawia machające do niej „rękoma” drzewa (co zestawiane z reakcjami początkowo zdezorientowanego Sentaro jest skądinąd źródłem pogodnego humoru w filmie). Tak jak bohaterka zwraca uwagę na szczegóły niewidoczne dla innych, tak ze szczegółów, detali składa się obraz Kawase. Z pozoru nieistotne elementy (jak np. zachwyt Tokue parą bawiącą się z dzieckiem czy kwitnącą wiśnią) mają swój ciężar w przedstawionej historii, której powolne tempo oddaje z kolei proces przygotowania tradycyjnych dorayaki.

Ta pieczołowitość, zarówno na płaszczyźnie tematycznej, jak i formalnej (smaczny kąsek stanowi też liryczna, subtelna muzyka), służy pochwale małych przyjemności, uświęceniu codziennych rytuałów, stanowiących – o ile „odprawiane” są z pasją – swoistą obronę przed niebytem. Nie chodzi tu zatem o to, a przynajmniej nie tylko o to, że dla Tokue – izolowanej przez lata z powodu choroby (bardzo konkretnej, choć jednocześnie w filmie urastającej do rangi symbolu) – praca z innymi ludźmi jest spełnieniem marzeń, ale o przekonanie, że nawet najzwyklejsze codzienne czynności mają głębokie znaczenie, a każdy drobiazg (liść, chochla, sito) skrywa historię do opowiedzenia, historię wymierzoną „przeciwko nicości”.

Na swoisty paradoks „Kwiatu wiśni…” zakrawa fakt, że zrealizowanie owego przekonania w filmie okazuje się przysłowiową łyżką dziegciu w beczce miodu. Obraz Kawase, którego urok tkwi w mówieniu „między słowami”, zaczyna pękać, kiedy bohaterowie w zakończeniu dopowiadają swoje historie. Gdy wszystko to, co przez półtorej godziny wyrażane było gestami, mimiką, spojrzeniami, przybiera nagle formę okrągłych sentencji w stylu „każde życie ma znaczenie”. I nawet jeśli wcześniej padały (raz czy dwa) podobne kwestie, to były one umiejętnie wkomponowane w niezobowiązujące pogawędki. Nawet jeśli zdarzyły się analogie grubawymi nićmi szyte (jak choćby ta między uwięzionym w klatce kanarkiem a bohaterem), to reżyserka konsekwentnie powściągała się przed artykułowaniem ich znaczeń. Niestety, w końcówce Kawase traci wyczucie i zbyt obficie okrasza swoje dzieło werbalno-gnomiczną polewą.

Nie znaczy to jednak, że nieudane zakończenie przekreśla całą resztą. „Kwiat wiśni…” przypomina bowiem – bardziej nawet niż dorayaki – piętrowy tort. Tort, w którym co prawda przesadzono z lukrem i wisienkami, ale większość jego warstw pozostaje naprawdę smaczna.



Film znalazł się w programie tegorocznego festiwalu „Transatlantyk”.